Mamuty welcome to (Magdalena Salik, „Wściek”)
Filmy katastroficzne bywają pesymistyczne nawet wtedy, kiedy kończą się dobrze. Jeśli katastrofę można powstrzymać tylko dzięki sporej dawce szczęścia albo złamaniu praw fizyki, to wniosek jest jasny: gdyby coś podobnego zdarzyło się naprawdę, mielibyśmy przerąbane. Łatwo uwierzyć, że pewnego dnia możemy odkryć asteroidę na kursie kolizyjnym z Ziemią. W to, że uratuje nas wówczas nafciarz na szybko przekwalifikowany na astronautę – już niekoniecznie.
***
Każda premiera nowego climate fiction w tym kraju to święto, tym bardziej, jeśli za temat zabrała się pisarka, która już pokazała, co potrafi. Magdalena Salik, zdobywczyni Zajdla i Żuławia, autorka świetnego Płomienia, powraca z Wściekiem, którego określiłbym jako „(post)cyberpunkowy thriller cli-fi”. Jak to w thrillerze, spora część przyjemności (choć zdecydowanie nie całość) wynika z fabularnych twistów oraz odgadywania, kto jest kim i do czego tak naprawdę dąży. Autorka myli tropy, obficie zarybiając tekst „czerwonymi śledziami” (przepraszam, właśnie wymyśliłem to określenie i nie mogłem się powstrzymać). Wolę więc nie zdradzać za dużo. Dość stwierdzić, że już na samym początku oglądamy wypuszczenie na wolność pierwszych odtworzonych mamutów, a zaraz potem najbogatszy człowiek świata zostaje zastrzelony z drona kierowanego przez nieznanych sprawców. Rozwodzące się małżeństwo naukowców zostaje wplątane w niezrozumiałe dla nich samych procesy będące konsekwencją tego faktu. Tymczasem na całym świecie następują awarie systemów energetycznych. Trójka informatycznych geniuszy postanawia użyć swoich talentów w walce o powstrzymanie zmian klimatu (tak przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka). A lód w Arktyce po raz pierwszy znika zupełnie. Mimo, że kwestie związane z klimatem są w książce nieustanie obecne, to nie uświadczymy tu katastrof spowodowanych ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi (poza wspomnianą Arktyką, którą bohaterowie są przejęci, ale nie dotyka ich to bezpośrednio). Nie zobaczymy też negocjacji nad politykami klimatycznymi jak w Ministry for the Future. Choć ostatecznie wszystko kręci się wokół potencjalnego sposobu na zatrzymanie kryzysu, spora część akcji kojarzy się bardziej z cyberpunkiem niż cli-fi (to opis, nie zarzut, zresztą why not both, żyjemy w cyberpunku, więc każde działanie na rzecz powstrzymania zmian klimatu dzieje się w tym cyberpunkowym kontekście). Mamy więc śledztwo Interpolu, wszechobecną inwigilację, przejmowanie kontroli nad sprzętem, a nawet poniekąd nad umysłem (nie chcę używać słowa „hakowanie”, które ma dużo szersze znaczenie), symulacje rzeczywistości oraz sztuczne inteligencje (te ostatnie przypominają raczej te klasyczne, znane z kart powieści SF, niż potomstwo konfabulującego Chata GPT).
Okładka „Wścieka”.
Wchodząc jednak w owe cyberpunkowe wątki ryzykowałbym spoilery, skupię się więc na tle, moim zdaniem równie ważnym. Salik wykorzystuje swoje postaci, aby przedstawić całą panoramę około-ekologicznych dyskursów. Wątek rozstania Marie i Dagana nadaje książce wymiar ludzko-emocjonalny, ale to nie przypadek, że jednym z powodów rozejścia się jest różnica poglądów. Kto nie czytał Wszystkich na Zanzibarze Brunnera, ten powinien, a kto czytał, ten kojarzy wścieków – osoby, które w niespodziewanych momentach wybuchały morderczym szałem, wywołanym przez obciążenia psychiczne związane z życiem w przeludnionym świecie. Nie wiem, czy to akurat autorka miała na myśli (w powieści pojawia się tylko „wściek” jako określenie uczucia / stanu umysłu), ale z kimś takim kojarzy mi się Dagan. Człowiek motywowany gniewem, glacjolog, który porzucił naukę na rzecz aktywizmu, udzielający się w nienazwanej Rebelii (która jednak posługuje się nieposłuszeństwem obywatelskim polegającym na przykuwaniu się do tego i owego, a od trzydziestu lat ma ten sam postulat „mówcie prawdę” – więc ja wiem od kogo wy są). Postać być może wzorowana na Rogerze Hallamie (nie tylko ze względu na związki z Rebelią, ale też przez podobną retorykę, a zresztą, jeśli wierzyć filmowi Rebellion, Hallam również popsuł sobie relacje w rodzinie przez swój aktywizm), Jednocześnie, jest to osoba bardzo „wkręcona” w media społecznościowe, bardziej nawet, niż to potrzebne ze względu na typ protestów, w których bierze udział (przychodzi mi na myśl słowo „uzależnienie”, ale nie wiem czy byłoby odpowiednie). Z drugiej strony – Marie, która walczy z katastrofą przez swoją działalność naukową, a przynajmniej tak sama o sobie myśli. Żona Dagana pracuje dla najbogatszego człowieka na świecie i zajmuje się przywróceniem do życia mamutów. Pomysł nie wziął się znikąd – rzeczywiście, istnieje propozycja, by przywrócić mamuty na terenach, gdzie występuje wieczna zmarzlina. To miałoby pociągnąć za sobą odtworzenie stepów mamucich, które mają wyższe albedo niż tundra i przez to wolniej się nagrzewają (czyli zmarzlina topnieje wolniej). Co ciekawe, tego uzasadnienia we Wścieku nie znalazłem (choć nie wykluczam, że coś pominąłem). W powieści Salik mamut wydaje się nie środkiem, a celem. Samo odtwarzanie gatunków ma być odwracaniem szóstego wielkiego wymierania. Co, jak dla mnie, ma mniej sensu, bo wskrzeszanie gatunków nic nie da, jeśli ich nisza ekologiczna została zniszczona (jeśli topnienie Arktyki doprowadziłby do wymarcia niedźwiedzi polarnych, po co przywracać je do życia bez odbudowania pokrywy lodowej?). Zresztą, koniec końców nie chodzi o żadne wzniosłe cele, ale po prostu o kaprys bogacza, który w dzieciństwie grał w Syberię i zamarzyły mu się mamuty. Taki przypadek. Równie dobrze mogło mu się zachcieć wysyłanie samochodów w kosmos.
Jestę prorokię – zrobiłem tego mema 3 lata temu (pozdrawiam wymarłego fanpejdża Wymieranko by XR).
Na drugim planie mamy kolegów-naukowców, zajmujących się m. in. ekologiczną humanistyką. Gdzieś w tle pojawia się Zou Love, reprezentantka ekologii lajfstajlowo-instagramowej. Ponadto, od pewnego momentu istotne stają się kwestie postwzrostu i ekonomii ekologicznej, bo kluczowa w planie uratowania świata okazuje się propozycja alternatywnego systemu ekonomicznego. Propozycja, niestety, nie opisana zbyt dokładnie, choć, z powodów, których nie chcę spoilować, nie bylibyśmy w stanie wprowadzić go w życie w obecnych warunkach (i nie liczyłbym na to nawet w przyszłości). Jeśli Salik preferuje któreś z tych podejść bardziej niż inne, nie daje tego po sobie poznać. Raczej stara się uchwycić zeitgeist, naszkicować cały ideologiczny krajobraz, dorzucając zresztą także idee z innych obszarów, jak longtermizm (swoją drogą chciałbym, żeby prawdziwi miliarderzy-longtermiści podchodzili do dziedziczenia tak jak książkowy Nagrin, a nie np. taki Musk, wierzący, że jego nasienie uratuje świat (aczkolwiek jeszcze bardziej bym chciał, żeby instytucja miliardera zwyczajnie przestała istnieć)). Wydaje mi się, że jeśli za 20 lat ludzie będą szukali powieści SF, która dobrze oddaje ducha pierwszej połowy „tłentisów”, to Wściek będzie całkiem niezłym wyborem. Przy okazji Salik zadaje pytania. Oprócz tego chyba najbardziej oczywistego (czy naukowiec powinien być też aktywistą, czy raczej całkowicie poświęcić się nauce?) pojawia się też wiele innych. O uwikłanie aktywizmu w social media. O rolę i przyszłość ekologicznej humanistyki. O to, czy myślenie w stylu „countries are just lines, drawn in the sand with a stick” nie jest aby zbytnim uproszczeniem (i przywilejem bogatych krajów Zachodu). O przenikanie się zagadnień klimatycznych i technologicznych (choć Salik patrzy na sprawę zupełnie inaczej, nie mogę się powstrzymać, żeby przy tej okazji zacytować Doctorowa: Winning tech back isn’t more important than preventing runaway climate change or ending gender-based violence and discrimination (…), but unless we fix tech, we can forget about winning any of those other fights). I wiele innych. Tak więc, niezależnie od tego czy zgadzamy się z poglądami którejkolwiek postaci, książka stanowi dobry „pokarm dla umysłu”. Swoją drogą, wspomniałem o Wszystkich na Zanzibarze, ale tematycznie Wściekowi bliżej do innej powieści Brunnera: Ślepego stada, opisującego dystopijne konsekwencje zanieczyszczenia i niszczenia przyrody. Tam jednym z bohaterów jest również naukowiec-i-poniekąd-aktywista, Austin Train. O ile jednak Train był jedną z niewielu osób, które rozumiała zachodzące wokół niego procesy, nie można tego powiedzieć o naukowcach ze Wścieka. Ci wprawdzie dobrze ogarniają działkę klimatu i ekologii, ale w zetknięciu z nową technologią okazują się równie bezradni, co reszta populacji. To wydaje się bliższe rzeczywistości. Minęły już te czasy, kiedy jeden Train (albo Chad Mulligan z Wszystkich na Zanzibarze) mógłby objąć umysłem wszystkie kluczowe problemy świata. Jedyna nadzieja w nauce jako takiej, będącej współpracą wielu osób – ale, przynajmniej patrząc na uczonych ze Wścieka, wygląda to dość nieciekawie. Oczywiście, u Salik akademia wciąż doskonale radzi sobie z dostarczaniem wiedzy na temat świata. Problem – różnice strategii, spory, czy po prostu bezradność – pojawia się, kiedy trzeba tę wiedzę przełożyć na działanie. Koniec końców, uzyskane przez uczonch dane i metody wypracowane wspólnie z aktywistami okazują się użyteczne, ale tylko dlatego, że, hmm... pewne inne siły wiedziały, jak się nimi posłużyć. Niekoniecznie zgodnie z intencją twórców.
***
Nie wchodząc w szczegóły, mogę powiedzieć, że mimo apokaliptycznych wątków powieść przedstawia dość optymistyczny wariant przyszłości... No, tak jakby. Ocena zależy od przyjętego systemu wartości. Niektórzy zapewne woleliby apokalipsę. I nie chodzi mi bynajmniej o to, że Wściek opisuje jakąś eko-utopię, która byłaby nie do przyjęcia dla teoretyków spisku z prawej strony sceny politycznej (tych, dla których prawdziwa wolność jest wtedy, kiedy jesteś zmuszony do posiadania samochodu). Chodzi raczej o poglądy bardziej fundamentalne, pytania o miejsce człowieka we Wszechświecie czy o to, co sprawia, że w ogóle warto żyć. Jednak nawet zakładając, że Wściek jest optymistyczny, jest to optymizm filmów katastroficznych: katastrofa jest realna, ale ratunek mało prawdopodobny. Albo optymizm opowieści o mesjaszu, którego rewersem jest: sami się nie uratujemy, ocalenie musi przyjść z zewnątrz (znów: to opis, nie krytyka – być może to zresztą świadoma intencja autorki, by w ten sposób podkreślić grozę sytuacji, w jakiej się znajdujemy). Nie mówię, że scenariusz przedstawiony przez Salik jest niemożliwy. Trudno przewidywać, jej wizja wykracza poza obecny stan wiedzy. Dlatego jak najbardziej ma rację bytu jako SF, może nawet hard. Jednak jestem w stanie sobie wyobrazić wiele scenariuszy, w którym wychodząc z podobnego punktu lądujemy w sytuacji znacznie, znacznie gorszej. Tak czy siak, czytajcie Wścieka. Brunnera zresztą też.
P.S. poniżej jeszcze jedna myśl, którą wydzieliłem jako zawierającą spoilery, ale w sumie nie wiem, czy faktycznie coś spoiluje. W każdym razem, czujcie się ostrzeżeni.
Tak na marginesie: rola sztucznej inteligencji w ratowaniu świata u Salik jest o tyle paradoksalna, że dzisiejsze duże modele językowe żrą cholernie dużo energii i wody, a przewiduje się, że będą żarły jeszcze więcej. Nie pamiętam, żeby ta kwestia została poruszona we Wścieku, choć możliwe, że mi to umknęło. Co ciekawe, przy okazji Płomienia Salik wyliczała, ile energii wymagałaby przedstawiona tam komputerowa symulacja ludzkiego mózgu, więc wydaje się zaznajomiona z tematem. Być może zdecydowała, że uwzględnienie tego aspektu zepsułoby fabułę, albo po prostu chciała się skupić na innych tematach. Bycie w 100% wiernym nauce nie jest obowiązkiem pisarza SF. Zresztą, być może w świecie Wścieka wydarzył się technologiczny przełom, dzięki któremu zapotrzebowanie SI na energię znacznie spadło – zresztą o ile pamiętam, same SI podkreślały, jak daleko im od LLMów (więc może działają na zupełnie innych zasadach, potrzebując mniej prądu). Jest też mowa o „kwantowym internecie”, być może więc komputery kwantowe są na porządku dziennym, a ich moc obliczeniowa jest „tańsza” energetycznie. Aczkolwiek to nie musi być takie oczywiste. Nigdy nie zgłębiałem tematu wymagań energetycznych komputerów kwantowych, ale patrząc tak „na oko” wydaje mi się, że dzisiejsze prototypy są bardzo prądożerne (w końcu wymagają kriogenicznych temperatur). Być może jednak przy odpowiedniej przewadze obliczeniowej – gdyby na przykład udało się stworzyć komputer kwantowy wielkości jednego biurka, zastępujący całe centrum obliczeniowe – osiągnęlibyśmy energetyczny zysk (w dużym uproszczeniu, bo to raczej nie będzie tak, że komputery kwantowe zastąpią te klasyczne 1:1). No i jeszcze musielibyśmy jakoś uniknąć paradoksu Jevonsa. Albo po prostu SI z Wścieka to taki postludzki Bill Gates, który wprawdzie chce ratować klimat, ale nie za cenę wyrzeczenia się guilty pleasure w postaci latania.