Pan Samochodzik i szóste wymieranie („Gdy Ziemia miała nas dość”, red. Dawid Juraszek)

Recenzja pierwszej polskiej antologii climate fiction musiała w końcu pojawić się na tym blogu. Tym bardziej, że wydane rok temu Gdy Ziemia miała nas dość przeszło prawie bez echa (przynajmniej patrząc na to, co pojawia się kiedy wpiszemy w googla „gdy ziemia miała nas dość recenzja”).

Okładka antologii

Zbiór pod redakcją Juraszka to jednocześnie pierwszy tytuł od Fantazmatów, z jakim miałem do czynienia jako czytelnik (niekoniecznie jako autor: dawno temu przyjęły do publikacji moje opowiadanie, które nie ukazało się jeszcze ze względu na postpandemiczne obsuwy, co zaznaczam tutaj, bo pewnie wpływa to na mój odbiór ich publikacji). Dla niewtajemniczonych: Fantazmaty to fanowska inicjatywa nastawiona przede wszystkim na publikowanie opowiadań. Ich antologie, dostępne jako darmowe e-booki, zyskały sobie sławę przygotowanych równie profesjonalnie co te tworzone przez komercyjne wydawnictwa – a może nawet bardziej (żeby nie być gołosłownym: dzięki temu, że nad każdym tekstem pracuje spora grupa osób, można było wprowadzić dodatkowy etap „weryfikacji”, pozwalający na dokładniejsze wyłapanie błędów i niespójności w tekstach). Gdy ziemia miała nas dość potwierdza że to zasłużona renoma.

Redaktorem „klimatycznej” antologii Fantazmatów został Dawid Juraszek, mający doświadczenie i jako pisarz fantastyki (m.in. cykl o Xiao Longu) i jako znawca kwestii klimatyczno-ekologicznych (Antropocen dla początkujących). W gronie autorów (jeśli wierzyć bazie fantasta.pl) znalazała się zarówno debiutantka (Agnieszka Zerka), autorzy znani jedynie z opowiadań (Grzegorz Piórkowski, Bohdan Pękacki, Stanisław Truchan), oraz pisarze mający na koncie powieści (Andrzej W. Sawicki i sam Juraszek, który odpowiada nie tylko za redakcję, ale za jeden z tekstów). Jak widać, fanowski projekt może sobie pozwolić na nie zwracanie uwagi na nazwiska – i bardzo dobrze, bo nie wydaje mi się, że ci z mniejszym dorobkiem wypadli en bloc gorzej od tych z większym.

Nietrudno zgadnąć, że wszystkie sześć opowiadań to SF, jednak mamy do czynienia ze sporą różnorodnością stylistyczną w ramach tej konwencji. I tak na przykład otwierające antologię Zielone płuca Agnieszki Zerki to horror. Zerwany kaganiec Grzegorza Piórkowskiego, przez superpotężne roboty i nawiązania do judeochrześcijańskiej mitologii, skojarzył mi się z Evangelionem (luźno – nie spodziewajcie się za dużo), choć jednocześnie wyróżnia się staropolską stylizacją. A Buran Stanisława Truchana to humorystyczny tekst przywodzący na myśl Pana Samochodzika czy powieści Niziurskiego.

Już na samym początku – w pierwszym zdaniu pierwszego opowiadania – ostrzegawcze plakaty alarmują, że w lasach, parkach czy nawet w pojedynczych drzewach i krzewach czai się śmiertelne niebezpieczeństwo (swoją drogą kapitalne odwrócenie skojarzeń: to, co wcześniej postrzegaliśmy jako oazę spokoju, teraz próbuje nas zabić). Można więc spodziewać się, że będzie pesymistycznie – i dokładnie tak jest. Zielone płuca i Zerwany kaganiec opisują zemstę przyrody na ludziach. Dalej mamy apokalipsę według Juraszka, czy Dog days Sawickiego, gdzie bohaterami są istoty które być może odziedziczą Ziemię po człowieku. Z całkowicie ponurego klimatu wybija czytelnika tylko Truchan – choć na dobrą sprawę on też opowiada o świecie po jednej katastrofie (trzęsienia ziemi i tsunami podczas Wojny Dwóch Komputerów) i w trakcie kolejnej (zmiany klimatu). Swoją drogą spodobał mi się pomysł na geograficzne przetasowania, w wyniku których część dużych miast przestała istnieć, za to miejscowości, o których w życiu nie słyszałem, stały się ważnymi ośrodkami („stolicę trzeba było przenieść do Bolimowa”). Buran to przydatna chwila oddechu po ciężkich poprzednikach, a przed finałowym Dog days.

Bynajmniej nie uważam tego pesymizmu za wadę. Patrząc na to, jak emisje gazów cieplarnianych rosną z każdym rokiem (oraz na to, że zmiany klimatu nie są jedynym zagrożeniem, z którym się mierzymy), czarnowidztwo wydaje się oczywistą postawą. Za to, za Beatrycze Nowicką, mogę postawić inny zarzut. W większości tekstów pojawia się motyw walki między ludźmi a przyrodą. Albo-albo, jesteś z nami albo przeciwko nam. Jeśli opowiadasz się po stronie natury, automatycznie stajesz się przeciwnikiem ludzkości. Nawet u Truchana jedynymi bohaterami, którzy próbują coś zrobić aby chronić biosferę, są ekoterroryści wprost dążący do eliminacji ludzkości, zresztą ośmieszeni jako ”pożyteczni idioci”, z naciskiem na „idioci” (choć może nie było to do końca zamierzone – pozytywni bohaterowie również deklarują dbałość o naturę, po prostu nie robią nic konkretnego by ją ratować, poza przestrzeganiem przepisów i uważaniem, żeby jadąc samochodem nie przejechać przypadkiem jakiegoś lisa). Ba, motywacją do zabijania ludzi nie musi być nawet troska o istoty żywe, wystarczą martwe marsjańskie skały, które trzeba ocalić przed abstrakcyjnym „zdobyciem” przez nasz gatunek, do czego „nie mamy prawa” (patrz Pieśń dla wieloryba).

To podejście „albo-albo” wydało mi się poniekąd nawet bardziej pesymistyczne niż słynna Głęboka adaptacja, ale znów: to nie pesymizm stanowi wadę. Jest nią raczej fakt, że metafora „walki między człowiekiem a przyrodą” bywa problematyczna. Owszem, sprawdza się, kiedy mowa o przyrodzie nieożywionej (gdy uderza powódź/huragan/susza dosłownie trzeba „walczyć o przetrwanie”), jednak gorzej, jeśli mówimy o istotach żywych. Ludzkość przetrwa tylko jeśli przełamie ów antagonizm i będzie w stanie współistnieć z innymi gatunkami. Jeśli je wykończymy, wykończymy siebie (chyba że zdążymy się zawczasu uploadować do komputerów jak w Starości Aksolotla albo żywić się ropą jak u Zamiatina, ale na to bym liczył). Jeśli jedyną opcją jest walka, już przegraliśmy.

Mam też z antologią Fantazmatów inny problem. Moim zdaniem jedną z fundamentalnych funkcji climate fiction, jest, no cóż, zastanawianie się, jak będzie wyglądała przyszłość nękana przez zmiany klimatu. Brzmi to może trywialnie, ale chodzi mi o zastanawianie się zupełnie na serio, w konwencji hard SF. Jeśli wyobrazimy sobie klimatyczną apokalipsę jako ciąg przewracających się kostek domina – to która kostka uderzy w którą? Jakie technologie, zjawiska społeczne i decyzje polityczne mogą złagodzić kryzys, a jakie go pogłębią? Jakie będą skutki uboczne rozwiązań, które spróbujemy wprowadzić? Jak będzie wyglądało życie codzienne w rozpadającym się świecie? Jakie będą nastroje w społeczeństwie? Kto przetrwa, a kto nie? W jaki sposób ludzie będą próbowali się przystosować – choćby i to przystosowanie ostatecznie miało okazać się niemożliwe? I tak dalej. Jak w Wodnym Nożu Paolo Bacigalupiego czy w Ministry for the Future Kima Stanleya Robinsona. W momencie, kiedy wprowadzamy ewidentnie nierealne technologie lub zaczynamy używać metafor, automatycznie rezygnujemy z traktowania naszego tekstu jako uczciwej spekulacji na temat przyszłości.

Nie twierdzę, że dobre climate fiction musi koniecznie mieścić się w powyższym opisie. Kontrprzykładem niech będzie chociażby Nakręcana dziewczyna Bacigalupiego czy opowiadanie Słońce na wygnaniu Catherynne Valente (albo, na polskim podwórku, niektóre teksty z Samosiejek Dominiki Słowik). O zmianach klimatu, ich przyczynach i konsekwencjach można mówić różnymi językami. Bynajmniej nie zamierzam nikomu ograniczać palety dostępnych konwencji czy środków stylistycznych. Przeciwnie, chodzi mi o poszerzenie tej palety o coś, czego w antologii Fantazmatów jest zdecydowanie zbyt mało.

Żeby nie być gołosłownym: dwa pierwsze opowiadania traktują zmiany klimatu metaforycznie (no dobrze, w Zielonych płucach mamy tłumaczenie że wszystko przez genetyczne modyfikacje drzew, by pochłaniały więcej CO2, no ale szanujmy się). Dodatkowo, w przypadku tekstu Agnieszki Zerki, przy całej mojej sympatii do wyjściowej koncepcji, ta przenośnia jest dość uboga jeśli chodzi o treść. Cały przekaz w zasadzie sprowadza się do: „działania ludzkości sprawiły że teraz natura próbuje nas zabić”, ewentualnie „greenwashing, technosolucjonizm i korporacje to zło”. W Zerwanym kagańcu możemy się dopatrywać większej liczby znaczeń, a symbolika jest otwarta na interpretacje – z wszystkimi tego wadami i zaletami.

Idźmy dalej. Bohdan Pękacki ratuje nasz gatunek przez wysłanie ludzi na Marsa, co wydaje mi się mało realistyczne. Nawet jeśli wspomina, że przetransportowano tam tylko bogatszą część spod „gwiaździstego sztandaru”, to wciąż nie mówimy tylko o jednym Musku z kumplami, a o masowej migracji. Najmniejszy z dziesiątek statków przenosił 53 tysiące osób i miał wykonać piętnaście kursów. Zakładając zachowawczo, że „dziesiątki” znaczy „20” i że nie różniły się tak bardzo ładownością, na Czerwoną Planetę przeprowadziło się kilka procent mieszkańców USA, coś rzędu populacji Holandii. A być może znacznie więcej. Jeśli już mamy takie możliwości technologiczne, to czy nie lepiej byłoby zamiast tego wybudować podobne habitaty na Ziemi, która nawet w zmienionym klimacie jest bardziej zdatna do życia niż Mars?

Stanisław Truchan przyjmuje konwencję daleką od hard SF. Do zmian klimatu dorzuca drugą globalną katastrofę, mającą nawet większy wpływ na świat niż one – i to wywołaną przez zupełnie fantastyczną technologię. Natomiast Andrzej W. Sawicki wprawdzie pisze o hiperkanach, co daje mu pewne zakotwiczenie w koncepcjach naukowych, jednak potem na scenie pojawia się nieodróżnialne od magii urządzenie do sterowania pogodą. A, jak zauważa przywołana już Beatrycze Nowicka, organizmy GMO będące bohaterami mają niewiele wspólnego z faktyczną inżynierią genetyczną, trudno więc wyobrazić sobie, że właśnie tak będą wyglądać spadkobiercy ludzkości. Zresztą, nie ukrywam, że Dog days wydały mi się niezbyt ciekawe również na mniej dosłownym poziomie.

Pominąłem w tej wyliczance opowiadanie Dawida Juraszka. Nieprzypadkowo – najbliżej mu do opisywanego przeze mnie podejścia. W Białym mięsie, czerwonej krwi widzimy przynajmniej kilka przewracających się nawzajem kostek domina, a, choć scenariusz jest bardzo pesymistyczny, to wydaje mi się mieścić w ramach dzisiejszej wiedzy. Przynajmniej mojej, bo nie zdziwię się, jeśli ludzie z FOTA4Climate stwierdzą, że rzeczywiste elektrownie jądrowe zachowałyby się inaczej niż u Juraszka. Natknąłem się też kiedyś na zastrzeżenia co do wizji „wirusów zombie” (aczkolwiek udowodniono, że niektóre wirusy „przechowane” w wiecznej zmarzlinie wciąż potrafią zarażać). Tym niemniej, fabuła Białego mięsa, czerwonej krwi wciąż wydaje mi się bliższa rzeczywistości niż perspektywa masowej ucieczki na Marsa.

W ogóle, mam wrażenie, że spośród wszystkich autorów antologii, Juraszek ma najwięcej do powiedzenia i przekazuje to w sposób najbardziej przemyślany. Sam dobór formy jest nieprzypadkowy. Wątek historyczny, pojawiający się obok dwóch innych dziejących się w przyszłości, ustawia optykę. Zachęca do spojrzenia na historię ludzkości z dystansu – jeśli nie w perspektywie „głębokiego czasu”, to chociaż setek lat. W końcu, masowo emitując gazy cieplarniane, zaczęliśmy mieszać w procesach, które „normalnie” zachodziłyby w skali geologicznej. I choć antropogeniczne zmiany klimatu są szybsze niż te naturalne, to nie zatrzymają się one nagle w 2100 (na którym to roku z reguły kończą się wykresy z prognozami). Tym bardziej nie zniknie część z ich skutków, określana przez IPCC jako „nieodwracalne w ciągu stuleci czy tysiącleci”. Historyczny wątek pokazuje też – i to jest chyba jego główne zadanie– że postawy, które ostatecznie doprowadziły do kryzysu klimatycznego, nie powstały bynajmniej w momencie wynalezienia silnika spalinowego ani maszyny parowej, ale kształtowały się w kulturze od wieków.

Szkoda że nie udało się znaleźć więcej tego typu tekstów, rozważających inne scenariusze – na przykład takie mniej ekstremalne, albo takie, w których apokalipsa jest równie straszna, ale wydarza się powoli. Przecież, choć „realistyczne” spekulacje bywają trudne, to są w Polsce autorzy, którym zdarza się je uprawiać. Parę przykładów mieliśmy w niedawnej antologii Utopay – i to niejako przy okazji, bo tematem były pieniądze, nie klimat. Co prawda ukazała sie ona pół roku po zbiorze pod redakcją Juraszka, ale przecież podobne teksty znajdziemy także w Anatomii pęknięcia Michała Protasiuka z 2021.

Marzy mi się zbiorek w stylu PL+50. Historie przyszłości czy wspomnianego Utopay, gdzie uznani autorzy z całego wachlarza różnych środowisk staraliby się wyobrazić sobie, jak kryzys klimatyczny zmieni Polskę. Ale być może znamienne jest to, że pierwsza polska antologia climate fiction powstała nie w taki „odgórny” sposób, a w ramach oddolnej, niekomercyjnej i egalitarnej (bo dopuszczającej debiutantów) inicjatywy. W końcu tematy samoorganizacji i tworzenia alternatywy wobec „systemu” pojawiają się w ruchach klimatycznych jak refren.

A fakt, że wyszła z tego dobra książka – fakt, nie pokazująca całego potencjału gatunku, ale wciąż mogąca stanowić konkurencję dla komercyjnych publikacji – poniekąd sugeruje, że another world is possible. W treści Gdy Ziemia miała nas dość nie uświadczymy ani grama solarpunkowego optymizmu, ale może znajdziemy go trochę, kiedy popatrzymy na to, jak powstała.