Za garść ziemi (Olga Niziołek, „Dzieci jednej pajęczycy”)

Uwaga, będą spoilery.

Pierwotnie autorka myślała o tej powieści jako o optymistycznym solarpunku. Serio, sama tak powiedziała, dodając jednak, że kiedy wysłała wstępną wersję powieści kilku osobom, te wyprowadziły ją z błędu. I, jakby się przyjrzeć, jest nie tylko nie-optymistycznie, ale w zasadzie straszliwie doomersko. Szkoda.

Szkoda nie dlatego, że mam coś przeciw doomerskiej literaturze (choć akurat przeciwko temu konkretnemu wariantowi doomerstwa u Niziołek trochę mam, o czym niżej). Dobrze, że Peter Watts nie zmusza się do pisania znienawidzonego „hopepunka” jeśli sam uważa, że żadnej nadziei nie ma. Ale tutaj, jak rozumiem, intencją było ukazanie jakiejś nadziei, a wyszło, moim zdaniem coś zupełnie przeciwnego.

Okładka książki

Powieść rozgrywa się w Aglomeracji bez nazwy, dręczonej suszą. Nie wiadomo, czy zjawisko ma charakter antropogeniczny czy naturalny, ale na pewno trwa od dłuższego czasu, a sytuacja tylko się pogarsza. Kiedy w mieście kończy się woda, Mark, przywódca Aglomeracji zostaje postawiony pod ścianą. Decyduje się zrobić to, czego w naszym świecie domagają się aktywiści klimatyczni, czyli posłuchać naukowców (w liczbie jednego). Ekspert radzi między innymi… pokrycie wszystkich ulic w mieście pochłaniającymi wodę gąbkami. I teraz: światy tworzone przez Olgę Niziołek bywają bardzo dziwne, nie wiedziałem więc, czego się po takim pomyśle spodziewać, ale okazuje się, że kiedy wreszcie spada deszcz, gąbki ani trochę nie działają. I jak to rozumieć? Satyra na fałszywe rozwiązania? Czy może satyra na WSZYSTKIE rozwiązania proponowane przez naukowców?

Dalej: za radą eksperta Mark decyduje się przenieść ludzi do specjalnych centrów przesiedleniowych, czyli zwiększyć gęstość zaludnienia, co brzmi trochę jak parodia masowej przeprowadzki do miast z „Ministry for the Future”. Mieszkańcy centrów spędzają całe dnie w P!Odłączeniu, czyli czymś w rodzaju rzeczywistości wirtualnej połączonej z zespoleniem mózgów – to akurat chyba echa pandemii, bo wtedy właśnie powstawała powieść. Gorzej, że (jak się okazuje pod koniec) część ludzi jest podczas P!Odłączenia „wygaszana”, czyli mówiąc wprost – zabijana (czy też, będąc zaangażowana w wirtualny świat zapomina o tym prawdziwym i umiera z głodu – tego nie wyłapałem, w każdym razie śmierć to zamierzony efektem). I to już żywcem przypomina teorie spiskowe łączące „klimatystów” z depopulacją. Tak po prawdzie, gdyby nie to, że susza jest w powieści realna, byłbym w stanie uwierzyć, że Niziołek jest negacjonistką klimatyczną. A tak – czy autorka ostrzega tu przed ekofaszyzmem (w końcu w Aglomeracji demokracja podobno się skończyła, a Mark jest dyktatorem)? Czy może jest ekstremalnie sceptyczna wobec wszystkich prób „zmiany systemu”, sądząc, że zawsze będą miały tragiczne konsekwencje?

Mark jest tylko jedną z postaci, z perspektywy których obserwujemy fabułę. W sumie punktów widzenia jest sześć. Ostatecznie losy wszystkich splatają się w Fabryce Wolności, skłocie zamieszkanym przez buntowników (nie powiem „anarchistów”, bo w sumie trudno powiedzieć, jakie poglądy wyznają [1] ). Ale jeśli spodziewaliście się, że to oni będą tą iskierką nadziei, to... No cóż, grupa rozpada się z powodu kłótni o pieniądze.

No ok, nikt nie powiedział, że tego typu komuny należy idealizować, nawet w solarpunku. Ale co nam w takim razie pozostaje?

Pozostaje nam „duchowa rewolucja” Kyoro i Amelii. Która w zasadzie przez większość powieści również wygląda śmiesznie. Amelia, narkotyzując się za pomocą pajęczego jadu, wchodzi w kontakt z Boginią-Pajęczycą, za każdym razem otrzymując w darze… garść ziemi (I have a jar of sand!). Której to ziemi, jeśli zbierze wystarczająco dużo, może użyć by wyhodować rośliny z ziaren również otrzymanych od Pajęczycy. Zanim jeszcze przeczytałem całą powieść, miałem wrażenie, że w ten sposób Niziołek być może znów chce coś wyśmiać. Połączenie ekologii z duchowością? Ludzi, którzy uważają że zmienią świat uprawiając przydomowy ogródek?

Ostatecznie jednak działania Amelii (w które z biegiem czasu włącza się coraz więcej osób) przynoszą skutek. Pajęczyca przychodzi na świat, znów łączy wszystko i wszystkich w jedną całość i z tego surowca stwarza świat od nowa – lepszy, bo tym razem wszystkie żywe istoty będą „osobne, a jednak połączone, nie tak, jak w tamtym świecie”.

Ową poetycko-mistyczną końcówkę można interpretować na różne sposoby. Doomerska interpretacja nr 1: jedyne, co może nas uratować to boska istota zmieniająca prawa fizyki i naturę ludzką, a ponieważ w prawdziwym świecie na to się nie zanosi, to wszyscy zginiemy. Doomerska interpretacja nr 2: na Bazyliszku Olga Niziołek mówiła coś w stylu (nie wiem, czy teraz nie przekręcam, piszę z pamięci), że za parę miliardów lat Ziemię i tak pochłonie słońce. Z tej perspektywy wszystkie nasze wysiłki i problemy są pozbawione znaczenia, i to daje autorce pewien rodzaj nadziei. Więc tak, susza nie ma żadnego znaczenia, bo koniec końców i tak przyjdzie Pajęczyca i stworzy świat od nowa. Mniej doomerska interpretacja: stworzenie świata od nowa to metafora zmiany „systemu”/kultury/czegokolwiek. W związku z czym ostatecznie warto uprawiać ten swój metaforyczny przydomowy ogródek.

Tylko właśnie – ile mglista metafora może wnieść do dyskusji o zmianach klimatu? Bo ogólnikowe stwierdzenia, że „wszyscy zginiemy” albo „budujmy lepszy świat małymi kroczkami” słyszeliśmy przecież wiele razy.

Wracając jeszcze do tych wszystkich tych działań Marka – słuchając wywiadów z Olgą Niziołek odniosłem wrażenie, że w jej procesie twórczym duże znaczenie ma podświadomość. Nie planuje tekstów, jak nie musi, a niepasujące do niczego fragmenty prozy od tak pojawiają się w jej głowie. Czy więc nie jest tak, że w tej powieści zamanifestowały się jakieś podświadome lęki, nie tylko przed zmianą klimatu, ale i przed skutkami (przynajmniej pewnych scenariuszy) transformacji energetycznej? (Ale skoro już psychoanalizuję, to pytanie, kogo tak właściwie? Autorkę? Ekologów? Całe społeczeństwo? Sam siebie?)

A wychodząc już poza klimatyczne wątki, wydaje mi się że od strony literackiej ogólnie jest dobrze, choć nie brak pewnych niedociągnięć. Na Wrocławskich Spotkaniach z Fantastyką zauważyliśmy, na przykład, że pewne zmiany w psychice bohaterów dzieją się nagle i nie do końca z czegokolwiek wynikają (na przykład, przemiana Amelii w, jak to określiła Wera, „księżniczkę”). Pewnym minusem było też to, że tej charakterystycznej dziwności cechującej opowiadania Olgi Niziołek (które zdecydowanie polecam, przynajmniej te dwa, które czytałem) nie znalazło się w powieści aż tak dużo. Ale to w sumie bardziej zawiedzione oczekiwanie powstałe przez porównywanie z innymi tekstami niż problem książki samej w sobie. Ostatecznie, zdecydowanie nie żałuję, że przeczytałem.

[1]: mam wrażenie, że książka jest w ogóle wyzuta z wszelkich poglądów. Nie wiemy ani na czym polega religia Pajęczycy, ani jaka jest oficjalna „linia partii”, ani o co chodziło Robertowi, kiedy przejmował władzę (o samą władzę, czy działał w imieniu jakiegoś wrogiego stronnictwa wyznającego inne wartości?), ani w imię czego walczą buntownicy. Nie wiem, czy to celowy zabieg (np. mający uczynić powieść bardziej uniwersalną), pójście na łatwiznę, czy po prostu „tak wyszło” w nieplanowanym procesie pisarskim.