W przypadku zespołów muzycznych często mówi się o „syndromie drugiej płyty”, czyli problemach z dorównaniem debiutowi. W przypadku antologii mających ambicję (współ)stworzyć nowy gatunek fantastyki spodziewam się jednak czegoś odwrotnego – te późniejsze będą dojrzalsze, ciekawsze, głębsze, bo każda kolejna książka powiększa pulę inspiracji dla przyszłych autorów. Nie dziwi mnie więc, że z dylogii Glass and Gardens część pierwsza, zwana Solarpunk Summers spodobała mi się mniej niż druga, czyli Solarpunk Winters (którą zreszta czytałem najpierw – niestety fejsbuk zeżarł mi notatkę z recenzją, kiedyś będę musiał wrzucić ją na tego bloga).
Jeśli wpadnie mi do głowy, żeby niniejszy tekst podlinkować na jakichś fejsbukowych grupach, wskutek czego trafią tu osoby, które nie mają pojęcia o co chodzi z tym solarpunkiem – odsyłam do swojej dawnej notki na ten temat, albo do niedawnego posta na blogu dziewiętnaście czwartych. Ale w skrócie: chodzi o to, żeby użyć fantastyki do poszukiwania dróg wyjścia z kryzysu klimatyczno-ekolgicznego. Czy może trochę szerzej: solarpunk to alternatywa dla popularnych w ostatnich latach dystopii, próba wyobrażenia sobie „lepszego świata” (może totalnej utopii, może po prostu trochę lepszego niż dzisiejszy, a może zupełnie nieprzyjaznego – ale z bohaterami, którzy wciąż próbują wprowadzić jakieś pozytywne zmiany choćby w najbliższym otoczeniu). Przy czym „lepszość” jest określona raczej przez wrażliwość lewicową (na tapecie jest przede wszystkim wspomniany klimat i ekologia, ale także nierówności ekonomiczne, prawa osób LGBT czy ludności rdzennej, anarchizm itd.).
Jak to wyszło w pierwszej części Glass and Gardens? Cóż, żadna z „letnich” wizji nie okazała się tak ciekawa, jak arktyczny festiwal z części „zimowej” (autorem tamtego opowiadania był Andrew Dana Hudson, którego niestety w tej części brak). Nie znaczy jednak, że w zbiorze nie ma wartych uwagi opowiadań. Nie zawiodła Holly Schofield – twórczyni innego z moich ulubionych tekstów z Solarpunk Winters. W The Call of the Wold znów (to może nienajlepsze słowo, biorąc pod uwagę chronologię) skupia się przede wszystkim na ludziach, nie na technologii. Bohaterka – ponad siedemdziesięcioletnia aktywistka – mając dość pracy w fundacji swojego brata, rzuciła ją i wyjechała w Bieszczady do Kolumbii Brytyjskiej, w rejony, gdzie telefony tracą zasięg. Podróżuje, zatrzymując się w rolniczych komunach – i w zamian za wikt i opierunek musi za każdym razem zrobić coś dla gospodarzy, na przykład rozsądzić spór o kurę. Opowiadanie jest napisane z humorem, ma sympatyczną bohaterkę, nie brakuje również poważniejszych refleksji (na przykład jeśli chodzi o miejsce introwertyków w świecie odmieniającym „społeczność” przez wszystkie przypadki, czy o tym że dobra konstrukcja społeczeństwa musi brać pod uwagę liczbę Dunbara; sama bohaterka to natomiast żywy przykład wypalenia aktywistycznego).
Zapamiętałem też Under the Northern Lights Charlotte M. Ray, o wyprawie sterowcem do banku nasion na Svalbardzie (o nim trochę więcej później). Jeśli chodzi o A Field of Sapphires and Sunshine Jaymee Goh, zapomniałem, o co chodziło w głównym wątku, utkwił mi za to w pamięci obraz miliarderów, którzy, kiedy tylko światowy porządek zaczął się sypać, pochowali się w bunkrach. Teraz, w już odbudowanym świecie, są one regularnie odkrywane, wraz z trupami wewnątrz (same schrony to materiał badawczy dla archeologów, natomiast ze zwłokami nie ma za bardzo co zrobić, więc karmi się nimi hodowlane krokodyle). Po Cable Town Delivery M. Lopes da Silvy została mi w głowie bibliotekarka-badass, podróżująca od osady do osady w kroczącym pojeździe (który w razie potrzeby potrafi też latać), oraz wizja wciąż zasiedlonych ruin miasta, gdzie transport pomiędzy pozostałościami po drapaczach chmur odbywa się za pomocą lin (dobra, pewnie nie ma to większego sensu, autorka stawia raczej na widowiskowość niż prawdopodobieństwo). Jest też Midsummer Night’s Heist Commando Jugendstil i Tales from the EV Studio*, o tym jak grupa artystów-hakerów-buntowników próbuje przeszkodzić w organizacji nacjonalistycznego wiecu. Ich plan sytuuje na pograniczu obywatelskiego nieposłuszeństwa, sztuki i technologii, bo chodzi o to, żeby, na placu, na którym rano ma się odbyć wydarzenie, w nocy postawić artystyczną instalację zasilaną energią słoneczną. Podoba mi się taka forma protestu: nie jest wyłącznie symboliczna (chodzi o to, żeby faktycznie zablokować wiec), ale jest dziełem sztuki (spoiler: na tyle udanym artystycznie, że mieszkańcy chcą, żeby już tam zostało).
A skoro już mówimy o polityce… warto wspomnieć, że teksty różnią się poziomem jej zawartości. Solarpunk zawsze będzie polityczny, bo dotyka kwestii organizacji społeczeństwa (nie da się tego przeskoczyć pisząc o radzeniu sobie ze zmianami klimatu, chyba że wybierzemy mało prawdopodobną opcję w której cudowny wynalazek załatwia sprawę). Ale możemy mieć albo taki A Midsummer Night’s Heist, gdzie chodzi o przeciwstawienie się wyznawcom konkretnej ideologii (i jest to głównym tematem), albo Women of the White Water Helen Kenwrigtht, w którym nie tylko nikt nie rozmawia o polityce, ale też nie wiadomo w zasadzie nic o tym, czy w tytułowej dolinie White Water występuje jakakolwiek władza, jak podejmuje się decyzje, rozdziela obowiązki, wymienia dobra itd.
Podobnie, różny bywa poziom antykapitalizmu. Niby Solarpunk Is Not About Pretty Aesthetics. It's About the End of Capitalism, ale w The Spider and the Stars D. K. Mok akcja toczy się wokół wystawy/konkursu dla „innowatorów, wizjonerów, wynalazców, przedsiębiorców i aktywistów” – gdzie ci, którzy mają pomysły, mogą spotkać się z tymi, którzy mogą je sfinansować. Jakaś forma kapitalizmu więc istnieje. Nawet w pozornie radykalnym Fields of Sapphires and Sunshine (to to ze zwłokami milionerów rzucanymi krokodylom), pewne rzeczy (jak latanie samolotem) stały się moralnie nieakceptowalne, jednak ludzie wciąż mają swoje przedsiębiorstwa i biznesy. Oczywiście, to, że autor umieszcza daną rzecz/zjawisko w stworzonym przez siebie świecie nie oznacza jeszcze, że mu się ona podoba. Poza tym, kapitalizm kapitalizmowi nierówny, i jeśli liczycie na korwinistyczny solarpunk, w którym zamknięcie ZUSu spowoduje rozkwit ekologicznej przedsiębiorczości i zatrzymanie zmian klimatu, to możecie się zawieść. Tym niemniej, przed otwarciem książki nie trzeba okazać karty lewaka (może więc niektóre opowiadania z Solarpunk Summers mogą stanowić „gateway drug” do Prawdziwie Lewackiej Literatury – najpierw czytacie sobie Women of White Water, a potem chcecie więcej i sięgacie po Wydziedziczonych Le Guin czy Walkaway Doctorowa i już sączy się wam do głów indoktrynacja [laughs in Reptilian]).
Wspomniałem, że wrócę do Under the Northern Lights, bo powód, dla którego jedna z bohaterek wybiera się na Svalbard, jest dość niespodziewany. Nie chodzi bynajmniej o nasiona kluczowe dla przetrwania, o nie. Chodzi o ciasto truskawkowe.
Dosłownie. Wspomniana bohaterka chciała zrobić swojej przyjaciółce na urodziny ciasto truskawkowe, ale w jej stronach truskawki są jakieś wodniste i bez smaku. Rozwiązanie? Pod kierunkiem kieszonkowej SI przerobić kampera na sterowiec i wybrać się do Svalbard Global Seed Vault, gdzie – przynajmniej taką ma nadzieję – przechowywane są nasiona tych prawdziwych, smacznych truskawek. Nie powiem, jeśli ludzie mają takie problemy, to bez wątpienia jest to świat duuużo lepszy od naszego.
Zastanawiając się nad tym tekstem, wymyśliłem sobie rozróżnienie na utopię i sielankę. Przy czym, nie mam tu na myśli „prawdziwych”, literaturoznawczych definicji, ale własne, stworzone na potrzeby tego wpisu. Utopia polegałaby tu na próbach dokładnego opisania, jak działa idealne społeczeństwo (załóżmy dla uproszczenia, że czytelnik i autor wyznają te same wartości, więc nie ma problemu z definicją „ideału”). Natomiast sielanka/idylla oznaczałaby, że problemy, z jakimi mierzą się bohaterowie (czy szerzej, mieszkańcy opisanego świata), są, z naszego punktu widzenia, błahe (załóżmy dla uproszczenia, że mamy jasną definicję „poważnych problemów”). Osie, na których oznaczalibyśmy „stopień utopijności” i „stopień sielankowości” są z grubsza niezależne. Możemy mieć niesielankową utopię (jakby nie patrzeć, samo uratowanie świata przed zmianami klimatu to cholernie trudne zadanie), jak i nieutopijną sielankę (wszyscy są szczęśliwi, ale nie mamy ani grama informacji o tym jak ten stan został osiągnięty).
Solarpunk jako ruch nie ma na celu wyłącznie tworzenie dobrej literatury. Jego ambicją jest zmienić świat (jakkolwiek wzniośle to brzmi). Rola utopii w tym procesie jest dość jasna: jeśli chcielibyśmy zupełnie przeprojektować społeczeństwo, to zanim zaczniemy eksperymentować z naszymi nowymi rozwiązaniami na żywych ludziach, może warto zacząć od przetestowania ich w wyobraźni. Ale po co nam w takim razie sielanki?
No cóż, być może zanim jeszcze zabierzemy się za wymyślanie utopii, potrzebujemy zadać sobie pytanie**: czego tak właściwie chcemy? Co jest naszym ideałem? Do tego sielanka nadaje się w sam raz. A kiedy już mamy taką wizję (np. chcielibyśmy świata, w którym nikt nie musi pracować), możemy się zastanowić, czy jest ona w ogóle możliwa do spełnienia (np. czy jest logicznie spójna i zgodna z prawami fizyki), a jeśli tak, to jak ją osiągnąć. Jakich potrzebujemy technologii i zmian w społeczeństwie (np.: co musi zostać zautomatyzowane? Do kogo powinny należeć maszyny? Jak powinno się nimi zarządzać?)?. Jakie skutki uboczne może to wywołać (np. do automatyzacji potrzebne są surowce i energia, co może mieć negatywne skutki dla środowiska)?
Z drugiej strony, nawet jeśli zdecydujemy się nie rozwijać sielanki w utopię, czysty eskapizm też czasami się przydaje, bo, patrząc na dzisiejszą rzeczywistość, zdecydowanie jest od czego uciekać.
Z trzeciej strony, jakoś utarło się w naszym języku, że „prawdziwe życie” jest wtedy, kiedy się dużo cierpi (a najlepiej jeśli jest nas jedenastu i mieszkamy w jeziorze). Ale może warto postawić to na głowie: prawdziwe życie jest właśnie wtedy, kiedy największym problemem jest ciasto truskawkowe. Nie praca, nie przetrwanie, nie wypełnianie PITa, nie aktywizm klimatyczny (o ile przyjemniej by było, gdyby nie wisiało nad nami widm globalnego kryzysu...). Ciasto truskawkowe. Albo obraz, który zamierzam namalować. Albo jakieś niezbadane dotąd zagadnienie z mechaniki kwantowej. Albo przyjaźń. Tak byśmy chcieli żyć. Tak żylibyśmy, gdyby nie… no właśnie? Obecny poziom rozwoju technologii? System polityczno-ekonomiczny? Konkretne decyzje konkretnych ludzi?
Może warto czasem stać się „roszczeniowym gówniarzem”? W zestawieniu z sielankowymi wizjami, dzisiejszy świat wydaje się jeszcze gorszym miejscem. Jeśli mamy gdzieś z tyłu głowy koncepcję W Pełni Zautomatyzowanego Luksusowego Komunizmu, przesuwanie tabelek w Excelu przez osiem godzin dziennie trudno nam już nazwać „samorealizacją”, a wybór między marną pracą a bezrobociem „wolnością”. Taki kontrast może zachęcić czytelnika do podjęcia jakichś, choćby drobnych, działań zmierzających do „zmiany systemu” (jak na przykład zaangażowanie się w jakąś formę aktywizmu).
Pozostaje jednak kwestia: czy sielanka może się w ogóle udać literacko? Czy jej fabuła może być wciągająca? To pytanie można postawić wręcz na poziomie metafizycznym: czy dobro samo w sobie musi być nudne? Czy staje się ciekawe jedynie wtedy, kiedy wchodzi w konflikt ze złem? Albo inaczej: czy raj jest możliwy? Może nawet chrzanić fizykę, w końcu w zaświatach mogą obowiązywać inne prawa przyrody – ale czy raj jest możliwy logicznie? W końcu, jeśli życie w nim miałoby być nudne, to trudno nazwać go miejscem wiecznego szczęścia.
Sprawdźmy empirycznie – czy sielanki z Solarpunk Summers są wciągające? Under the Northern Lights uważam za tekst całkiem udany. Aczkolwiek można uznać, że nie jest to jeszcze najwyższy stopień idylliczności, skoro fabułę napędza wyprawa na Svalbard, mimo wszystko dość niebezpieczna – już w pierwszej scenie sterowiec musi lądować awaryjnie na środku jeziora. No dobra, jest jeszcze wątek miłosny, który poszedł w pełną sielankowość, bo przed bohaterami nie staje dosłownie żadna trudność – ale imho sam w sobie nie byłby w stanie uciągnąć tego opowiadania.
Innym tekstem trącącym sielanką było Camping with a City Boy Jerri Jerreat – mnie akurat wydało się mało zajmujące, ale podobało się dziewiętnastu czwartym (tak to się odmienia?). Pewnie kwestia gustu – może po prostu nie ruszają mnie w tej chwili perypetie uczuciowe nastolatków.
Kolejną propozycję, Women of White Water, sielanką wydała mi się z początku – pewnie dlatego, że znów mamy tu perypetie uczuciowe nastolatków (łączę się w bólu z główną bohaterką). Ale to po prostu obyczajówka, oczywiście w fantastycznym settingu – próba samobójcza nie kojarzy się raczej z idyllą. Co jednak nie zmienia faktu, że opowiadanie mi nie podeszło (może dlatego, że prawie cała dramaturgia została skoncentrowana w ostatniej scenie).
Nie jest sielanką także Watch out, Red Crusher Shel Graves, choć również początkowo sprawia takie wrażenie. Akcja opowiadania dzieje się w świecie, w którym ludzie żyją w symbiozie z nanorobotami, pozwalającymi im czerpać energię bezpośrednio ze światła słonecznego. Efektem ubocznym jest to, że nie da się ukryć swoich uczuć – skóra przybiera kolory zależne od aktualnego nastroju. Niestety, fabuła kręci się wokół młodego bohatera szukającego swojego „prawdziwego koloru”. Przez prawie całe opowiadanie wydaje się to kwestią dość abstrakcyjną, czymś, czym trudno mi było się przejąć, w stylu szukania odpowiednich truskawek na ciasto. Pod koniec okazuje się, że niekoniecznie, konkluzja jest dość ponura, raczej pokazująca jak NIE dążyć do utopii. Tym niemniej uważam, że autorka wymyśliła setting ze sporym potencjałem (wymuszenie szczerości może mieć interesujące konsekwencje, patrz Betazoidzi ze „Star Treka”), a następnie ten potencjał koncertowo zmarnowała.
Ciekawym przypadkiem jest też Riot of Wind and Sun Jennifer Lee Rossman. Opowiadanie dzieje się w miejscu niezbyt sielankowym (w jakiejś zapomnianej przez kartografów osadzie, ukrytej przed slońcem w opuszczonej kopalni, pośrodku pustkowia w nękanej zmianami klimatu Australii). Motorem napędowym fabuły są wysiłki mieszkańców, żeby umieścić wioskę na mapach. Co oczywiście miałoby różnorakie pozytywne skutki dla jej mieszkańców, ale głównej bohaterce zależy przede wszystkim na tym, żeby pewien zespół przyjechał tam i zagrał koncert – i tą motywacją jakoś trudno mi było się przejąć.
Ostatecznie, za idyllę można by też z początku uznać The Call of the Wold – spór o kurę z początku nie wydaje się zbyt poważny. Ale w dalszej części opowiadania na pierwszy plan wysuwają się kwestie fundamentalne dla przetrwania komuny – znów, raczej ciężko mówić o beztrosce.
Jeśli miałbym te przykłady jakoś podsumować, to chyba tak, że stworzenie interesującej sielanki nie jest może niemożliwe (fakt, że Under the Northern Lights było całkiem udane, sugeruje że da się***), ale na pewno jest trudne. Więcej: zakładając różowe okulary, autor może schrzanić dobrze zapowiadające się opwiadanie, jeśli ów optymizm nie pasuje do wyjściowej koncepcji (aczkolwiek może ulegam tu pewnemu złudzeniu: jeśli tekst jest nieciekawy, z miejsca uznaję że trudności stojące przed bohaterami „to nie są poważne problemy” i klasyfikuję go jako idyllę).
Być może zresztą trudności te wynikają z ograniczeń samej formy opowiadania/powieści SF. Możliwe, że jeśli chcemy opisać życie naprawdę szczęśliwe, musimy zwrócić się ku prozie bardziej awangardowej. Albo nawet ku poezji. W sumie, The Heavenly Dreams of Mechanical Trees Wendy Nikel było troszkę poetyckie. Guglając hasło „solarpunk poetry” znalazłem m.in. nabór do jakiejś solarpunkowej antologii, gdzie przyjmują i prozę, i poezję, więc może coś jest na rzeczy.
Tak czy inaczej, same sielanki świata nie uratują. Ich nadmiar może wręcz szkodzić. Zwłaszcza nadmiar złych sielanek, który może na przykład ugruntować stereotyp, że utopie są nudne, i wywoływać wrażenie, że solarpunkowcy nie traktują zmian klimatu i innych współczesnych problemów poważne. Dobrze więc, że w Solarpunk Summers znalazły się teksty takie jak A Midsummer Night’s Heist, Grow, Give, Repeat czy The Spider and the Stars, w których autorzy nie odchodzą aż tak od naszej rzeczywistości, i zastanawiają się jak zmieniać świat, a nie tylko na jaki. Chciałoby się zobaczyć więcej konkretów… ale to tylko pierwsza część, takie rzeczy można wybaczyć.
Jednakowoż, jak zdążyłem wspomnieć we wstępie, „solarpunkowe lata” wypadają gorzej niż „zimy”. Jeśli to ma być Wasze pierwsze zetknięcie z tym gatunkiem – wybierzcie raczej „winters”. Albo Wydziedziczonych, Walkaway. Tudzież antologię Ecopunk pod redakcją Cat Sparks i Liz Grzyb – ale o niej w następnym odcinku (nie obiecuję, że wkrótce).
*– to jest spółka autorska dwóch kolektywów, wygląda więc na to, że nad tym tekstem pracowała spora grupa osób. Żeby było śmieszniej, grupa buntowników w opowiadaniu nazywa się również Commando Jugendstil, więc wychodzi na to, że piszą o samych sobie w przyszłości.
**– imho solarpunka można tworzyć na dwa sposoby (które oczywiście można ze sobą mieszać w różnych stężeniach): albo wyobrażamy sobie punkt docelowy i zastanawiamy się jak tam dotrzeć, albo bierzemy dzisiejszą rzeczywistość (tudzież przyszłą rzeczywistość pesymistycznie ekstrapolowaną z dzisiejszej), i zastanawiamy się, jakie jej elementy możemy zmienić na lepsze. W tym drugim wariancie sielanka nie jest do niczego potrzebna.
***– Nawet w raju może być miejsce na poszukiwania naukowe, filozoficzne, artystyczne wypływające z czystej potrzeby serca, na współzawodnictwo dla samego sportu, na relacje międzyludzkie, które zawsze będą skomplikowane. Czy nie jest to niewyczerpany zasób interesujących historii? Napisanie czegoś takiego powinno więc być możliwe, aczkolwiek może wymaga naprawdę wyjątkowego kunsztu literackiego.