ekofikcje

O fantastyce, ekologii, zmianach klimatu, apokalipsie i utopiach. Piszę też tu: https://www.facebook.com/ekofikcje

Bardzo dobra antologia, wydająca się faktycznie zbierać wszystko, co najlepsze w SF w 2020 (a jeśli nie i gdzieś wydano coś jeszcze lepszego, to tylko lepiej dla fantastyki). Jak to w takich zbiorach, niektóre teksty podobają się bardziej, inne mniej, ale te „bardziej” to nie „perełki”, tylko dosłownie co drugie czy co trzecie opowiadanie. Wymienię tu kilka. Otwierające Scar Tissue Tobiasa S. Buckella to historia człowieka, który przyjął zlecenie kilkumiesięcznego wychowywania robotycznego „dziecka” (w tym świecie tak trenuje się nowe warianty umysłów dla robotów, które następnie można kopiować, kiedy maszynę wprowadzi się do masowej produkcji). Plot twist: facet zamiast jednej ręki ma (zaawansowaną) protezę, a dzięki zleceniu ma zarobić na zabieg odtworzenia kończyny. Ale „dziecko”, widząc że jego „ojciec” preferuje biologiczne nad „sztuczne”, jest niepocieszony.

okładka książki: ciemnoczerwone tło, ilustracja ze statkiem kosmicznym, niepełna lista autorów

Dalej jest jeszcze lepiej. Eyes of the Forest Raya Naylera opisuje obcą biosferę, w której nie istnieją drapieżniki, jedynie padlinożercy. Co nie znaczy, że jest bezpiecznie. Wszystko, co żywe, świeci, a kiedy świecić przestanie, z automatu uznane jest za martwe, więc jadalne. Watts w Test 4 Echo nadal mieli kwestie świadomości i nadal mu to wychodzi. Sofia Samatar pisze nowe bajki (dla) robotów. Bogi Takacs wyobraża sobie kontakt z Obcymi gdzieś w Węgrzech zniszczonych przez... inwazję Obcych – tym razem przybywa kolejna fala, już pokojowa, ale ludzie ze zrozumiałych względów są nieufni. U Sameema Siddiquiego gig economy upowszechniło się do tego stopnia, że, w systemie podobnym do AirBnb możesz wynająć od kogoś ciało. Z kolei Your Boyfriend Experience Jamesa Patricka Kelly’ego to opowiadanie o robocie-partnerze (nie seks-robocie, znaczy się, to też potrafi, ale chodzi o pełne doświadczenie „bycia w związku”), delikatnie sugerujące, że wkraczamy w czasy, kiedy relacja międzyludzka (czy raczej ludzko-technologiczna) staje się modelem biznesowym. Znaczy się, oczywiście już tak jest (patrz m. in. media społecznościowe), ale jeśli pojawią się podobne roboty, zjawisko się nasili. I tak dalej, i tak dalej.

Mamy też trochę, często równie dobrych, opowiadań poruszających wątki klimatyczno-ekologiczne (a nawet solarpunkowe):

  1. An Important Failure Rebekki Campbell, które czytałem już w polskim tłumaczeniu w Nowej Fantastyce (i to akurat w tym samym numerze, w którym wyszedł mój tekst). Jedna z najlepszych climate fiction, jakie znam. Zaczyna się od kradzieży starego drzewa na skrzypce, a osnute jest wokół związku między Małą Epoką Lodowcową a instrumentami Stradivariusa. Tak, istnieje hipoteza, że swoje unikalne brzmienie zawdzięczają one wysokiej gęstości drewna, wynikającej z warunków klimatycznych (choć nie jest to hipoteza jedyna). Klimat wpływa na wszystko.

  2. Beyond the Tattered Veil of Stars Mercurio D. Rivery To opowiadanie realizmem nie grzeszy, Naukowczyni tworzy wirtualną Ziemię, którą zasiedla rasą salamandrowatych „doskonałych rozwiązywaczy problemów” (ludzie się do tego celu nie nadają), a następnie poddaje ich różnym przeciwnościom, jak na przykład podkręcone zmiany klimatu, licząc, że znajdą rozwiązanie. I znajdują – magiczny pochłaniacz dwutlenku węgla. Zero wzmianek o tym, ile energii zżerałaby tego typu symulacja (zresztą, bohaterka wydaje się nie potrzebować superkomputera i uruchamia ją we własnym domu), ani jakie inne konsekwencje miałaby taka technologia (jeśli da się odtwarzać w komputerze całe cywilizacje wraz z fizyką świata, w którym żyją, to czy tego samego nie można zrobić z pojedynczymi umysłami?). Ale to zrozumiałe, bo opowiadanie naprawdę jest o czym innym – o „hipotezie symulacji”.

  3. Uma Kena Liu – o tele-operatorze naprawczego mecha, który podczas pożaru lasu postanawia uratować rodzinę w niebezpieczeństwie.

  4. Textbooks in the Attic S. B. Divyii – rasowy solarpunk i to dobry (opublikowany pierwotnie w antologii Rebuilding Tomorrow o niepełnosprawnych bohaterach odbudowujących świat po apokalipsie). Przez zmiany klimatu rozpleniły się choroby, a dostęp do medycyny stał się trudniejszy. Kiedy jej dziecko nabawia się zakażenia przez kontakt z wodą z powodzi, główna bohaterka postanawia sama wyprodukować penicylinę z pleśni.

  5. Rhizome by Starlight Fran Wilde – również znalazło się w antologii Rebuilding Tomorrow, ale to z kolei nie ma tak pozytywnego przesłania, bo opowiada o przegranej walce z fantastyczną wersją pnącza kudzu.

  6. The Translator, at Low Tide Vajry Chandrasekery – chyba najbardziej depresyjne opowiadanie w zbiorze, pełnoskalowa klimatyczna apokalipsa – do tego poziomu, że generacja dzieci narodzonych w nowym, obcym świecie to jakieś upiorne, niezrozumiałe, okrutne istoty. A bohaterka żałuje już nawet nie tego, że jej pokolenie nie zrobiło nic, że się nie przejęło, że nie protestowało, bo może i protestowało, tylko to nic nie dało. Zamiast tego bohaterka wprost stwierdza, że powinno było podjąć zbrojne powstanie w obronie klimatu.

  7. Oannes, from the Flood Adriana Tchaikovsky’ego łączy wątek podnoszącego się poziomu morza (i to raczej znacznie szybciej niż przewidują prognozy IPCC) z sumeryjskimi mitami w wersji unaukowionej, lub przynajmniej uprawdopodobnionej (chodzi o hipotezę o potopie na Morzu Czarnym).

To z takich oczywistych wzmianek. Nie wymieniłem tu tych drobniejszych. Chociażby u Wattsa, który rozważa zupełnie inne tematy, ale nie przeszkadza mu to wprowadzić postaci żyjącej na Księżycu, stwierdzającej, że za każdym razem, jak wraca na Ziemię, pogoda próbuje ją zabić.

Na koniec mam pytanie, być może retoryczne: czemu tego typu antologii nikt nie tłumaczy na polski (poza pojedynczymi opowiadaniami, które pojawiają się w NF)? Retoryczne, bo wiem. że Nikt Nie Czyta Opowiadań, choć nie do końca rozumiem tę tendencję (kiedy ludzie mają czas na te dwudziestotomowe cykle?). Ale z drugiej strony taki Sedeńko wydaje na przykład antologie opowiadań z magazynów pulpowych. Co oczywiście samo w sobie jest chwalebne, bo to kawałek historii, który zapewne warto udostępnić po polsku. Ale skoro tak niszowa tematyka znajduje amatorów, to co z – wydawałoby się, mniej niszowym – najlepszym świeżym SF? Czy chodzi po prostu o koszty licencji? A może generacja, która jeszcze czyta opowiadania zamknęła się w nostalgicznej banieczce i woli teksty z lat 40. niż świeże teksty opowiadające o w miarę aktualnych problemach (już pal sześć klimat, ale porównajmy np. sztuczną inteligencję u Wattsa czy Buckella z tą w pulpowych opowiadaniach).

No dobra, dość krzyczenia na chmurę. Ale szkoda, że polski czytelnik nie zapozna się z większością tych tekstów w ojczystym języku.

Filmy katastroficzne bywają pesymistyczne nawet wtedy, kiedy kończą się dobrze. Jeśli katastrofę można powstrzymać tylko dzięki sporej dawce szczęścia albo złamaniu praw fizyki, to wniosek jest jasny: gdyby coś podobnego zdarzyło się naprawdę, mielibyśmy przerąbane. Łatwo uwierzyć, że pewnego dnia możemy odkryć asteroidę na kursie kolizyjnym z Ziemią. W to, że uratuje nas wówczas nafciarz na szybko przekwalifikowany na astronautę – już niekoniecznie.

***

Każda premiera nowego climate fiction w tym kraju to święto, tym bardziej, jeśli za temat zabrała się pisarka, która już pokazała, co potrafi. Magdalena Salik, zdobywczyni Zajdla i Żuławia, autorka świetnego Płomienia, powraca z Wściekiem, którego określiłbym jako „(post)cyberpunkowy thriller cli-fi”. Jak to w thrillerze, spora część przyjemności (choć zdecydowanie nie całość) wynika z fabularnych twistów oraz odgadywania, kto jest kim i do czego tak naprawdę dąży. Autorka myli tropy, obficie zarybiając tekst „czerwonymi śledziami” (przepraszam, właśnie wymyśliłem to określenie i nie mogłem się powstrzymać). Wolę więc nie zdradzać za dużo. Dość stwierdzić, że już na samym początku oglądamy wypuszczenie na wolność pierwszych odtworzonych mamutów, a zaraz potem najbogatszy człowiek świata zostaje zastrzelony z drona kierowanego przez nieznanych sprawców. Rozwodzące się małżeństwo naukowców zostaje wplątane w niezrozumiałe dla nich samych procesy będące konsekwencją tego faktu. Tymczasem na całym świecie następują awarie systemów energetycznych. Trójka informatycznych geniuszy postanawia użyć swoich talentów w walce o powstrzymanie zmian klimatu (tak przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka). A lód w Arktyce po raz pierwszy znika zupełnie. Mimo, że kwestie związane z klimatem są w książce nieustanie obecne, to nie uświadczymy tu katastrof spowodowanych ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi (poza wspomnianą Arktyką, którą bohaterowie są przejęci, ale nie dotyka ich to bezpośrednio). Nie zobaczymy też negocjacji nad politykami klimatycznymi jak w Ministry for the Future. Choć ostatecznie wszystko kręci się wokół potencjalnego sposobu na zatrzymanie kryzysu, spora część akcji kojarzy się bardziej z cyberpunkiem niż cli-fi (to opis, nie zarzut, zresztą why not both, żyjemy w cyberpunku, więc każde działanie na rzecz powstrzymania zmian klimatu dzieje się w tym cyberpunkowym kontekście). Mamy więc śledztwo Interpolu, wszechobecną inwigilację, przejmowanie kontroli nad sprzętem, a nawet poniekąd nad umysłem (nie chcę używać słowa „hakowanie”, które ma dużo szersze znaczenie), symulacje rzeczywistości oraz sztuczne inteligencje (te ostatnie przypominają raczej te klasyczne, znane z kart powieści SF, niż potomstwo konfabulującego Chata GPT).

okładka Okładka „Wścieka”.

Wchodząc jednak w owe cyberpunkowe wątki ryzykowałbym spoilery, skupię się więc na tle, moim zdaniem równie ważnym. Salik wykorzystuje swoje postaci, aby przedstawić całą panoramę około-ekologicznych dyskursów. Wątek rozstania Marie i Dagana nadaje książce wymiar ludzko-emocjonalny, ale to nie przypadek, że jednym z powodów rozejścia się jest różnica poglądów. Kto nie czytał Wszystkich na Zanzibarze Brunnera, ten powinien, a kto czytał, ten kojarzy wścieków – osoby, które w niespodziewanych momentach wybuchały morderczym szałem, wywołanym przez obciążenia psychiczne związane z życiem w przeludnionym świecie. Nie wiem, czy to akurat autorka miała na myśli (w powieści pojawia się tylko „wściek” jako określenie uczucia / stanu umysłu), ale z kimś takim kojarzy mi się Dagan. Człowiek motywowany gniewem, glacjolog, który porzucił naukę na rzecz aktywizmu, udzielający się w nienazwanej Rebelii (która jednak posługuje się nieposłuszeństwem obywatelskim polegającym na przykuwaniu się do tego i owego, a od trzydziestu lat ma ten sam postulat „mówcie prawdę” – więc ja wiem od kogo wy są). Postać być może wzorowana na Rogerze Hallamie (nie tylko ze względu na związki z Rebelią, ale też przez podobną retorykę, a zresztą, jeśli wierzyć filmowi Rebellion, Hallam również popsuł sobie relacje w rodzinie przez swój aktywizm), Jednocześnie, jest to osoba bardzo „wkręcona” w media społecznościowe, bardziej nawet, niż to potrzebne ze względu na typ protestów, w których bierze udział (przychodzi mi na myśl słowo „uzależnienie”, ale nie wiem czy byłoby odpowiednie). Z drugiej strony – Marie, która walczy z katastrofą przez swoją działalność naukową, a przynajmniej tak sama o sobie myśli. Żona Dagana pracuje dla najbogatszego człowieka na świecie i zajmuje się przywróceniem do życia mamutów. Pomysł nie wziął się znikąd – rzeczywiście, istnieje propozycja, by przywrócić mamuty na terenach, gdzie występuje wieczna zmarzlina. To miałoby pociągnąć za sobą odtworzenie stepów mamucich, które mają wyższe albedo niż tundra i przez to wolniej się nagrzewają (czyli zmarzlina topnieje wolniej). Co ciekawe, tego uzasadnienia we Wścieku nie znalazłem (choć nie wykluczam, że coś pominąłem). W powieści Salik mamut wydaje się nie środkiem, a celem. Samo odtwarzanie gatunków ma być odwracaniem szóstego wielkiego wymierania. Co, jak dla mnie, ma mniej sensu, bo wskrzeszanie gatunków nic nie da, jeśli ich nisza ekologiczna została zniszczona (jeśli topnienie Arktyki doprowadziłby do wymarcia niedźwiedzi polarnych, po co przywracać je do życia bez odbudowania pokrywy lodowej?). Zresztą, koniec końców nie chodzi o żadne wzniosłe cele, ale po prostu o kaprys bogacza, który w dzieciństwie grał w Syberię i zamarzyły mu się mamuty. Taki przypadek. Równie dobrze mogło mu się zachcieć wysyłanie samochodów w kosmos.

mem Jestę prorokię – zrobiłem tego mema 3 lata temu (pozdrawiam wymarłego fanpejdża Wymieranko by XR).

Na drugim planie mamy kolegów-naukowców, zajmujących się m. in. ekologiczną humanistyką. Gdzieś w tle pojawia się Zou Love, reprezentantka ekologii lajfstajlowo-instagramowej. Ponadto, od pewnego momentu istotne stają się kwestie postwzrostu i ekonomii ekologicznej, bo kluczowa w planie uratowania świata okazuje się propozycja alternatywnego systemu ekonomicznego. Propozycja, niestety, nie opisana zbyt dokładnie, choć, z powodów, których nie chcę spoilować, nie bylibyśmy w stanie wprowadzić go w życie w obecnych warunkach (i nie liczyłbym na to nawet w przyszłości). Jeśli Salik preferuje któreś z tych podejść bardziej niż inne, nie daje tego po sobie poznać. Raczej stara się uchwycić zeitgeist, naszkicować cały ideologiczny krajobraz, dorzucając zresztą także idee z innych obszarów, jak longtermizm (swoją drogą chciałbym, żeby prawdziwi miliarderzy-longtermiści podchodzili do dziedziczenia tak jak książkowy Nagrin, a nie np. taki Musk, wierzący, że jego nasienie uratuje świat (aczkolwiek jeszcze bardziej bym chciał, żeby instytucja miliardera zwyczajnie przestała istnieć)). Wydaje mi się, że jeśli za 20 lat ludzie będą szukali powieści SF, która dobrze oddaje ducha pierwszej połowy „tłentisów”, to Wściek będzie całkiem niezłym wyborem. Przy okazji Salik zadaje pytania. Oprócz tego chyba najbardziej oczywistego (czy naukowiec powinien być też aktywistą, czy raczej całkowicie poświęcić się nauce?) pojawia się też wiele innych. O uwikłanie aktywizmu w social media. O rolę i przyszłość ekologicznej humanistyki. O to, czy myślenie w stylu „countries are just lines, drawn in the sand with a stick” nie jest aby zbytnim uproszczeniem (i przywilejem bogatych krajów Zachodu). O przenikanie się zagadnień klimatycznych i technologicznych (choć Salik patrzy na sprawę zupełnie inaczej, nie mogę się powstrzymać, żeby przy tej okazji zacytować Doctorowa: Winning tech back isn’t more important than preventing runaway climate change or ending gender-based violence and discrimination (…), but unless we fix tech, we can forget about winning any of those other fights). I wiele innych. Tak więc, niezależnie od tego czy zgadzamy się z poglądami którejkolwiek postaci, książka stanowi dobry „pokarm dla umysłu”. Swoją drogą, wspomniałem o Wszystkich na Zanzibarze, ale tematycznie Wściekowi bliżej do innej powieści Brunnera: Ślepego stada, opisującego dystopijne konsekwencje zanieczyszczenia i niszczenia przyrody. Tam jednym z bohaterów jest również naukowiec-i-poniekąd-aktywista, Austin Train. O ile jednak Train był jedną z niewielu osób, które rozumiała zachodzące wokół niego procesy, nie można tego powiedzieć o naukowcach ze Wścieka. Ci wprawdzie dobrze ogarniają działkę klimatu i ekologii, ale w zetknięciu z nową technologią okazują się równie bezradni, co reszta populacji. To wydaje się bliższe rzeczywistości. Minęły już te czasy, kiedy jeden Train (albo Chad Mulligan z Wszystkich na Zanzibarze) mógłby objąć umysłem wszystkie kluczowe problemy świata. Jedyna nadzieja w nauce jako takiej, będącej współpracą wielu osób – ale, przynajmniej patrząc na uczonych ze Wścieka, wygląda to dość nieciekawie. Oczywiście, u Salik akademia wciąż doskonale radzi sobie z dostarczaniem wiedzy na temat świata. Problem – różnice strategii, spory, czy po prostu bezradność – pojawia się, kiedy trzeba tę wiedzę przełożyć na działanie. Koniec końców, uzyskane przez uczonch dane i metody wypracowane wspólnie z aktywistami okazują się użyteczne, ale tylko dlatego, że, hmm... pewne inne siły wiedziały, jak się nimi posłużyć. Niekoniecznie zgodnie z intencją twórców.

***

Nie wchodząc w szczegóły, mogę powiedzieć, że mimo apokaliptycznych wątków powieść przedstawia dość optymistyczny wariant przyszłości... No, tak jakby. Ocena zależy od przyjętego systemu wartości. Niektórzy zapewne woleliby apokalipsę. I nie chodzi mi bynajmniej o to, że Wściek opisuje jakąś eko-utopię, która byłaby nie do przyjęcia dla teoretyków spisku z prawej strony sceny politycznej (tych, dla których prawdziwa wolność jest wtedy, kiedy jesteś zmuszony do posiadania samochodu). Chodzi raczej o poglądy bardziej fundamentalne, pytania o miejsce człowieka we Wszechświecie czy o to, co sprawia, że w ogóle warto żyć. Jednak nawet zakładając, że Wściek jest optymistyczny, jest to optymizm filmów katastroficznych: katastrofa jest realna, ale ratunek mało prawdopodobny. Albo optymizm opowieści o mesjaszu, którego rewersem jest: sami się nie uratujemy, ocalenie musi przyjść z zewnątrz (znów: to opis, nie krytyka – być może to zresztą świadoma intencja autorki, by w ten sposób podkreślić grozę sytuacji, w jakiej się znajdujemy). Nie mówię, że scenariusz przedstawiony przez Salik jest niemożliwy. Trudno przewidywać, jej wizja wykracza poza obecny stan wiedzy. Dlatego jak najbardziej ma rację bytu jako SF, może nawet hard. Jednak jestem w stanie sobie wyobrazić wiele scenariuszy, w którym wychodząc z podobnego punktu lądujemy w sytuacji znacznie, znacznie gorszej. Tak czy siak, czytajcie Wścieka. Brunnera zresztą też.

P.S. poniżej jeszcze jedna myśl, którą wydzieliłem jako zawierającą spoilery, ale w sumie nie wiem, czy faktycznie coś spoiluje. W każdym razem, czujcie się ostrzeżeni.

Tak na marginesie: rola sztucznej inteligencji w ratowaniu świata u Salik jest o tyle paradoksalna, że dzisiejsze duże modele językowe żrą cholernie dużo energii i wody, a przewiduje się, że będą żarły jeszcze więcej. Nie pamiętam, żeby ta kwestia została poruszona we Wścieku, choć możliwe, że mi to umknęło. Co ciekawe, przy okazji Płomienia Salik wyliczała, ile energii wymagałaby przedstawiona tam komputerowa symulacja ludzkiego mózgu, więc wydaje się zaznajomiona z tematem. Być może zdecydowała, że uwzględnienie tego aspektu zepsułoby fabułę, albo po prostu chciała się skupić na innych tematach. Bycie w 100% wiernym nauce nie jest obowiązkiem pisarza SF. Zresztą, być może w świecie Wścieka wydarzył się technologiczny przełom, dzięki któremu zapotrzebowanie SI na energię znacznie spadło – zresztą o ile pamiętam, same SI podkreślały, jak daleko im od LLMów (więc może działają na zupełnie innych zasadach, potrzebując mniej prądu). Jest też mowa o „kwantowym internecie”, być może więc komputery kwantowe są na porządku dziennym, a ich moc obliczeniowa jest „tańsza” energetycznie. Aczkolwiek to nie musi być takie oczywiste. Nigdy nie zgłębiałem tematu wymagań energetycznych komputerów kwantowych, ale patrząc tak „na oko” wydaje mi się, że dzisiejsze prototypy są bardzo prądożerne (w końcu wymagają kriogenicznych temperatur). Być może jednak przy odpowiedniej przewadze obliczeniowej – gdyby na przykład udało się stworzyć komputer kwantowy wielkości jednego biurka, zastępujący całe centrum obliczeniowe – osiągnęlibyśmy energetyczny zysk (w dużym uproszczeniu, bo to raczej nie będzie tak, że komputery kwantowe zastąpią te klasyczne 1:1). No i jeszcze musielibyśmy jakoś uniknąć paradoksu Jevonsa. Albo po prostu SI z Wścieka to taki postludzki Bill Gates, który wprawdzie chce ratować klimat, ale nie za cenę wyrzeczenia się guilty pleasure w postaci latania.

Tym razem, dla odmiany, nie książka a planszówka.

W CO2: Second Chance (nie mylić z pierwszą edycją zwaną po prostu CO2 – druga wprowadziła nieco zmian) wcielamy się w szefów firm energetycznych zajmujących się odnawialnymi źródłami energii. Musimy zapewnić energię sześciu regionom świata i jednocześnie nie dopuścić, by poziom CO2 w atmosferze przekroczył 500 ppm 1. Aby to osiągnąć, powinniśmy najpierw opracować technologie (mamy swoich naukowców, którym zlecamy projekty badawcze i wysyłamy na szczyty energetyczne), później wybudować infrastrukturę, a na końcu postawić same elektrownie. Gra jest podzielona na cztery dekady (2010-2050) – na koniec każdej sprawdzamy, czy nasze elektrownie pokryły zapotrzebowanie na energię (jeśli nie, to brakujące miejsca wypełnia się siłowniami na paliwa kopalne, które wytwarzając CO22 przyczyniają się do ewentualnej przegranej), otrzymujemy dochody (bez których nie sfinansujemy kolejnych inwestycji) i odejmujemy sobie punkty za niespełnione „cele środowiskowe”. Zależnie od przyjętego wariantu, gracze albo współdziałają ze sobą (tryb kooperacyjny – pełna fantastyka, przenosimy się do alternatywnego świata, gdzie korporacje współpracują dla dobra ludzkości), albo konkurują (tryb pół-kooperacyjny). Jednak nawet ten drugi przypadek wymusza pewną współpracę (stąd nazwa) – jeśli stuknie 500 ppm, wszyscy przegrywają, niezależnie od tego kto osiągnął największy sukces biznesowy (jak w życiu). Jest też możliwość gry w pojedynkę.

alt Niestety nie pomyślałem o zrobieniu zdjęcia później, kiedy na planszy pojawiłyby się już ładne drewniane panele słoneczne i turbiny wiatrowe. O, takie jak te.

Zdecydowanie podoba mi się w CO2: Second Chance to, że mamy bardzo ograniczone zasoby i czas. W wersji na trzy osoby (przynajmniej tej kooperacyjnej, w którą grałem), możemy zbudować maksymalnie trzy elektrownie na dekadę, podczas gdy zapotrzebowanie jest na sześć. Cokolwiek nie zrobimy, będziemy przynajmniej trochę emitować (jak w życiu) – sęk w tym, żeby to skoordynować w ten sposób, żeby wyemitować jak najmniej (co nie jest trywialne: dany gracz niekoniecznie dysponuje odpowiednią technologią, by wybudować daną elektrownię i niekoniecznie go stać, a jednocześnie nie każdy typ elektrowni można zbudować w danym regionie i nie każdy się równie opłaca). Planując nasze ruchy, musimy dodatkowo zwracać uwagę na „cele środowiskowe” (które mają oddawać fakt, że są miejsca, gdzie dane źródło energii jest najbardziej potrzebne, albo gdzie OZE zastąpiłoby bardzo zanieczyszczające elektrownie) i „cele ONZ” (które mają reprezentować cele zrównoważonego rozwoju powiązane z energią). W grze mają one dość arbitralną postać (np. „postaw infrastrukturę pod elektrownie danych typów” albo „jedź na szczyt dotyczący danego źródła energii”), ale mimo wszystko jakoś odwzorowują to, że oprócz samej redukcji emisji ludzkość ma inne cele, które narzucają dodatkowe ograniczenia na to w jaki sposób do tejże redukcji dążyć. Kolejnym utrudnieniem są pozwolenia na emisję, zwane pieszczotliwie CEPami (Carbon Emission Permit). IMHO mechanika CEPów i handlu nimi jest nieźle ogarnięta: pozwolenia musimy zużywać nawet na budowę infrastruktury czy odnawialnych elektrowni (w końcu sama budowa też generuje emisje), a im więcej ich kupujemy, tym stają się droższe (możemy je również sprzedawać do „banku”, wtedy cena spada, co pozwala na spekulację). W lawirowaniu między tymi przeszkodami mogą nam pomóc „karty lobbystów”, które, zastosowane w odpowiednim momencie, dają nam bonusy (np. dodatkowego naukowca albo kilka miliardów dolarów – tak, tutaj wszystkie kwoty są liczone w miliardach). Swoją drogą wydaje mi się zabawne, że za pomocą kart możemy zamienić naukowca w lobbystę i jest to decyzja nieodwracalna. Pewnie nie powinienem doszukiwać się tu jakichś ukrytych znaczeń, ale czy chodzi o to, że nasz uczony odkrywa świat poza środowiskiem akademickim (gdzie praca nie niszczy tak aż tak psychiki, jest bardziej stabilna i lepiej płatna) i nie da się go już namówić do powrotu?

Jest też jednak parę rzeczy, które nie do końca przypadły mi do gustu:

  • Pod koniec dekady, możemy „zbić” poziom CO2 płacąc punktami zwycięstwa (byle nie zejść z punktami poniżej zera, wtedy przegrywamy). Nie wiem, co miałoby to oznaczać – jakieś turbowydajny wychwyt CO2? Nie mamy takich technologii. Tzn. pewnie to nie miało nic oznaczać, to tylko element dodany żeby gra była bardziej grywalna, ale niestety odbiera to ciężar gatunkowy kluczowemu wskaźnikowi (jeśli mamy szczęście, wszystko co wyemitowaliśmy możemy skasować za pomocą magii punktów zwycięstwa).
  • Elektrownia na paliwa kopalne emituje tylko w tej dekadzie, w której została postawiona (zamiast przez cały czas swojego istnienia). Co więcej, jeśli podmienimy ją na elektrownię odnawialną (rzadko mamy taką możliwość, ale czasem się da), to obniżamy poziom CO2. Tylko że, kurde, to tak nie działa. Kiedy dwutlenek węgla trafi do atmosfery, już tam zostaje (no, z grubsza). IMHO twórcom gry trochę miesza się stężenie CO 2 i emisje tego gazu.
  • Do wyboru mamy pięć rodzajów „zielonych” elektrowni: recykling, słońce, woda, wiatr, zalesianie. Skoro mówimy o źródłach energii to można by to zrozumieć w ten sposób, że recykling to spalanie odpadów, a zalesianie to energia z biomasy. I jedno i drugie mogłoby być dość kontrowersyjne. Przynajmniej w przypadku zalesiania nie jest to jednak prawda: w instrukcji autorzy piszą, że chcieli uwzględnić w grze zalesianie, bo to ważny czynnik redukcji emisji, i uznali je za źródło energii, żeby „keep the gameplay and rules terminology streamlined”, aczkolwiek, jeśli (jak ja za pierwszym razem) przegapi się ten komentarz w instrukcji, to można „zalesianie” zinterpretować opacznie.
  • Równie kontrowersyjne może być nieuwzględnienie elektrowni atomowych. Nawet jeśli uznamy, że są drogie i długo się je buduje, to można to przecież w łatwy sposób odwzorować w istniejącej mechanice gry. Inna sprawa że gra nie uwzględnia problemów z magazynowaniem energii i zapewnianiem stabilności dostaw, więc odpada główna motywacja do ich budowy.
  • Nie wiem, po co oprócz celów środowiskowych i ONZtowskich mamy jeszcze „cele prywatne” (no, poza utrudnianiem rozgrywki i wprowadzaniem dodatkowej losowości). Czy chodzi o to, że koniec końców jesteśmy korporacjami i nawet we w pełni kooperacyjnym trybie musimy mieć swoje własne ukryte agendy?

A jak te wyżej opisane mechaniki przekładają się na przyjemność z grania? Tutaj nie do końca mogę się wypowiedzieć. Udało mi się rozegrać tylko dwie partie (takie połączone z ogarnianiem zasad), obie w trybie koorperacyjnym, i raczej nie mam co liczyć na kolejne w najbliższym czasie (tak to jest, jak się kupuję grę na prezent, bo samemu chce się w nią zagrać). Na razie grało się całkiem ciekawie (szczególnie za drugim razem, kiedy zaczęły przychodzić pierwsze pomysły na to jak przetrwać choćby jedną dekadę). Ale jak długo taki stan rzeczy by się utrzymał? Natrafiłem gdzieś na komentarz (nie pamiętam gdzie, więc cytuję z pamięci), że jeśli już raz wymyśli się wygrywającą strategię, to kolejne rozgrywki stają się podobne do siebie. Czy tak jest w istocie, trudno mi stwierdzić, ale faktycznie wydaje mi się, że elementy losowe nie zmieniają wiele (to nie Terra Mystica, w której każdą rasą gra się inaczej).

Tym niemniej, póki jeszcze nie wiem jak wygrać, uratowanie świata wydaje się bardzo trudne (jak w życiu). Raz przegraliśmy po pierwszej dekadzie, raz po trzeciej. Biorąc pod uwagę, że gra startuje w roku 2010, jest szansa, że gdybym rządził planetą, już mielibyśmy 500 ppm (podczas gdy w rzeczywistości mamy ok. 420 ppm). Więc jeśli ktoś przez przypadek chciałby dać mi władzę nad światem, dla dobra ludzkości może lepiej niech się powstrzyma.


1 Patrząc po scenariuszach RCP z piątego raportu IPCC, 500 ppm w 2050 sytuowałoby nas na oko gdzieś w okolicach RCP4.5 (2-3 stopnie ocieplenia pod koniec wieku) a RCP6 (3-4 stopnie), czyli gorzej niż optymistyczny RCP2.0, który mieści się w założeniach Porozumienia Paryskiego, a lepiej niż bardzo pesymistyczny RCP8.5 ( na szczęście nie idziemy już tą drogą ). Sporo zależałoby od tego, jak emisje zmienią się po 2050. Patrząc na szósty raport IPCC, 500 ppm w 2050 odpowiadałoby tak na oko z grubsza scenariuszowi SSP2-4.5 (ocieplenie o 2-3.5 stopnia, czyli znów nie mieści się w zakresie Porozumienia Paryskiego). Czyli, ogólnie, w grze naszym celem nie jest jakiś turbo-optymistyczny scenariusz, ale raczej taki w miarę średni.

Recenzja pierwszej polskiej antologii climate fiction musiała w końcu pojawić się na tym blogu. Tym bardziej, że wydane rok temu Gdy Ziemia miała nas dość przeszło prawie bez echa (przynajmniej patrząc na to, co pojawia się kiedy wpiszemy w googla „gdy ziemia miała nas dość recenzja”).

Okładka antologii

Zbiór pod redakcją Juraszka to jednocześnie pierwszy tytuł od Fantazmatów, z jakim miałem do czynienia jako czytelnik (niekoniecznie jako autor: dawno temu przyjęły do publikacji moje opowiadanie, które nie ukazało się jeszcze ze względu na postpandemiczne obsuwy, co zaznaczam tutaj, bo pewnie wpływa to na mój odbiór ich publikacji). Dla niewtajemniczonych: Fantazmaty to fanowska inicjatywa nastawiona przede wszystkim na publikowanie opowiadań. Ich antologie, dostępne jako darmowe e-booki, zyskały sobie sławę przygotowanych równie profesjonalnie co te tworzone przez komercyjne wydawnictwa – a może nawet bardziej (żeby nie być gołosłownym: dzięki temu, że nad każdym tekstem pracuje spora grupa osób, można było wprowadzić dodatkowy etap „weryfikacji”, pozwalający na dokładniejsze wyłapanie błędów i niespójności w tekstach). Gdy ziemia miała nas dość potwierdza że to zasłużona renoma.

Redaktorem „klimatycznej” antologii Fantazmatów został Dawid Juraszek, mający doświadczenie i jako pisarz fantastyki (m.in. cykl o Xiao Longu) i jako znawca kwestii klimatyczno-ekologicznych (Antropocen dla początkujących). W gronie autorów (jeśli wierzyć bazie fantasta.pl) znalazała się zarówno debiutantka (Agnieszka Zerka), autorzy znani jedynie z opowiadań (Grzegorz Piórkowski, Bohdan Pękacki, Stanisław Truchan), oraz pisarze mający na koncie powieści (Andrzej W. Sawicki i sam Juraszek, który odpowiada nie tylko za redakcję, ale za jeden z tekstów). Jak widać, fanowski projekt może sobie pozwolić na nie zwracanie uwagi na nazwiska – i bardzo dobrze, bo nie wydaje mi się, że ci z mniejszym dorobkiem wypadli en bloc gorzej od tych z większym.

Nietrudno zgadnąć, że wszystkie sześć opowiadań to SF, jednak mamy do czynienia ze sporą różnorodnością stylistyczną w ramach tej konwencji. I tak na przykład otwierające antologię Zielone płuca Agnieszki Zerki to horror. Zerwany kaganiec Grzegorza Piórkowskiego, przez superpotężne roboty i nawiązania do judeochrześcijańskiej mitologii, skojarzył mi się z Evangelionem (luźno – nie spodziewajcie się za dużo), choć jednocześnie wyróżnia się staropolską stylizacją. A Buran Stanisława Truchana to humorystyczny tekst przywodzący na myśl Pana Samochodzika czy powieści Niziurskiego.

Już na samym początku – w pierwszym zdaniu pierwszego opowiadania – ostrzegawcze plakaty alarmują, że w lasach, parkach czy nawet w pojedynczych drzewach i krzewach czai się śmiertelne niebezpieczeństwo (swoją drogą kapitalne odwrócenie skojarzeń: to, co wcześniej postrzegaliśmy jako oazę spokoju, teraz próbuje nas zabić). Można więc spodziewać się, że będzie pesymistycznie – i dokładnie tak jest. Zielone płuca i Zerwany kaganiec opisują zemstę przyrody na ludziach. Dalej mamy apokalipsę według Juraszka, czy Dog days Sawickiego, gdzie bohaterami są istoty które być może odziedziczą Ziemię po człowieku. Z całkowicie ponurego klimatu wybija czytelnika tylko Truchan – choć na dobrą sprawę on też opowiada o świecie po jednej katastrofie (trzęsienia ziemi i tsunami podczas Wojny Dwóch Komputerów) i w trakcie kolejnej (zmiany klimatu). Swoją drogą spodobał mi się pomysł na geograficzne przetasowania, w wyniku których część dużych miast przestała istnieć, za to miejscowości, o których w życiu nie słyszałem, stały się ważnymi ośrodkami („stolicę trzeba było przenieść do Bolimowa”). Buran to przydatna chwila oddechu po ciężkich poprzednikach, a przed finałowym Dog days.

Bynajmniej nie uważam tego pesymizmu za wadę. Patrząc na to, jak emisje gazów cieplarnianych rosną z każdym rokiem (oraz na to, że zmiany klimatu nie są jedynym zagrożeniem, z którym się mierzymy), czarnowidztwo wydaje się oczywistą postawą. Za to, za Beatrycze Nowicką, mogę postawić inny zarzut. W większości tekstów pojawia się motyw walki między ludźmi a przyrodą. Albo-albo, jesteś z nami albo przeciwko nam. Jeśli opowiadasz się po stronie natury, automatycznie stajesz się przeciwnikiem ludzkości. Nawet u Truchana jedynymi bohaterami, którzy próbują coś zrobić aby chronić biosferę, są ekoterroryści wprost dążący do eliminacji ludzkości, zresztą ośmieszeni jako ”pożyteczni idioci”, z naciskiem na „idioci” (choć może nie było to do końca zamierzone – pozytywni bohaterowie również deklarują dbałość o naturę, po prostu nie robią nic konkretnego by ją ratować, poza przestrzeganiem przepisów i uważaniem, żeby jadąc samochodem nie przejechać przypadkiem jakiegoś lisa). Ba, motywacją do zabijania ludzi nie musi być nawet troska o istoty żywe, wystarczą martwe marsjańskie skały, które trzeba ocalić przed abstrakcyjnym „zdobyciem” przez nasz gatunek, do czego „nie mamy prawa” (patrz Pieśń dla wieloryba).

To podejście „albo-albo” wydało mi się poniekąd nawet bardziej pesymistyczne niż słynna Głęboka adaptacja, ale znów: to nie pesymizm stanowi wadę. Jest nią raczej fakt, że metafora „walki między człowiekiem a przyrodą” bywa problematyczna. Owszem, sprawdza się, kiedy mowa o przyrodzie nieożywionej (gdy uderza powódź/huragan/susza dosłownie trzeba „walczyć o przetrwanie”), jednak gorzej, jeśli mówimy o istotach żywych. Ludzkość przetrwa tylko jeśli przełamie ów antagonizm i będzie w stanie współistnieć z innymi gatunkami. Jeśli je wykończymy, wykończymy siebie (chyba że zdążymy się zawczasu uploadować do komputerów jak w Starości Aksolotla albo żywić się ropą jak u Zamiatina, ale na to bym liczył). Jeśli jedyną opcją jest walka, już przegraliśmy.

Mam też z antologią Fantazmatów inny problem. Moim zdaniem jedną z fundamentalnych funkcji climate fiction, jest, no cóż, zastanawianie się, jak będzie wyglądała przyszłość nękana przez zmiany klimatu. Brzmi to może trywialnie, ale chodzi mi o zastanawianie się zupełnie na serio, w konwencji hard SF. Jeśli wyobrazimy sobie klimatyczną apokalipsę jako ciąg przewracających się kostek domina – to która kostka uderzy w którą? Jakie technologie, zjawiska społeczne i decyzje polityczne mogą złagodzić kryzys, a jakie go pogłębią? Jakie będą skutki uboczne rozwiązań, które spróbujemy wprowadzić? Jak będzie wyglądało życie codzienne w rozpadającym się świecie? Jakie będą nastroje w społeczeństwie? Kto przetrwa, a kto nie? W jaki sposób ludzie będą próbowali się przystosować – choćby i to przystosowanie ostatecznie miało okazać się niemożliwe? I tak dalej. Jak w Wodnym Nożu Paolo Bacigalupiego czy w Ministry for the Future Kima Stanleya Robinsona. W momencie, kiedy wprowadzamy ewidentnie nierealne technologie lub zaczynamy używać metafor, automatycznie rezygnujemy z traktowania naszego tekstu jako uczciwej spekulacji na temat przyszłości.

Nie twierdzę, że dobre climate fiction musi koniecznie mieścić się w powyższym opisie. Kontrprzykładem niech będzie chociażby Nakręcana dziewczyna Bacigalupiego czy opowiadanie Słońce na wygnaniu Catherynne Valente (albo, na polskim podwórku, niektóre teksty z Samosiejek Dominiki Słowik). O zmianach klimatu, ich przyczynach i konsekwencjach można mówić różnymi językami. Bynajmniej nie zamierzam nikomu ograniczać palety dostępnych konwencji czy środków stylistycznych. Przeciwnie, chodzi mi o poszerzenie tej palety o coś, czego w antologii Fantazmatów jest zdecydowanie zbyt mało.

Żeby nie być gołosłownym: dwa pierwsze opowiadania traktują zmiany klimatu metaforycznie (no dobrze, w Zielonych płucach mamy tłumaczenie że wszystko przez genetyczne modyfikacje drzew, by pochłaniały więcej CO2, no ale szanujmy się). Dodatkowo, w przypadku tekstu Agnieszki Zerki, przy całej mojej sympatii do wyjściowej koncepcji, ta przenośnia jest dość uboga jeśli chodzi o treść. Cały przekaz w zasadzie sprowadza się do: „działania ludzkości sprawiły że teraz natura próbuje nas zabić”, ewentualnie „greenwashing, technosolucjonizm i korporacje to zło”. W Zerwanym kagańcu możemy się dopatrywać większej liczby znaczeń, a symbolika jest otwarta na interpretacje – z wszystkimi tego wadami i zaletami.

Idźmy dalej. Bohdan Pękacki ratuje nasz gatunek przez wysłanie ludzi na Marsa, co wydaje mi się mało realistyczne. Nawet jeśli wspomina, że przetransportowano tam tylko bogatszą część spod „gwiaździstego sztandaru”, to wciąż nie mówimy tylko o jednym Musku z kumplami, a o masowej migracji. Najmniejszy z dziesiątek statków przenosił 53 tysiące osób i miał wykonać piętnaście kursów. Zakładając zachowawczo, że „dziesiątki” znaczy „20” i że nie różniły się tak bardzo ładownością, na Czerwoną Planetę przeprowadziło się kilka procent mieszkańców USA, coś rzędu populacji Holandii. A być może znacznie więcej. Jeśli już mamy takie możliwości technologiczne, to czy nie lepiej byłoby zamiast tego wybudować podobne habitaty na Ziemi, która nawet w zmienionym klimacie jest bardziej zdatna do życia niż Mars?

Stanisław Truchan przyjmuje konwencję daleką od hard SF. Do zmian klimatu dorzuca drugą globalną katastrofę, mającą nawet większy wpływ na świat niż one – i to wywołaną przez zupełnie fantastyczną technologię. Natomiast Andrzej W. Sawicki wprawdzie pisze o hiperkanach, co daje mu pewne zakotwiczenie w koncepcjach naukowych, jednak potem na scenie pojawia się nieodróżnialne od magii urządzenie do sterowania pogodą. A, jak zauważa przywołana już Beatrycze Nowicka, organizmy GMO będące bohaterami mają niewiele wspólnego z faktyczną inżynierią genetyczną, trudno więc wyobrazić sobie, że właśnie tak będą wyglądać spadkobiercy ludzkości. Zresztą, nie ukrywam, że Dog days wydały mi się niezbyt ciekawe również na mniej dosłownym poziomie.

Pominąłem w tej wyliczance opowiadanie Dawida Juraszka. Nieprzypadkowo – najbliżej mu do opisywanego przeze mnie podejścia. W Białym mięsie, czerwonej krwi widzimy przynajmniej kilka przewracających się nawzajem kostek domina, a, choć scenariusz jest bardzo pesymistyczny, to wydaje mi się mieścić w ramach dzisiejszej wiedzy. Przynajmniej mojej, bo nie zdziwię się, jeśli ludzie z FOTA4Climate stwierdzą, że rzeczywiste elektrownie jądrowe zachowałyby się inaczej niż u Juraszka. Natknąłem się też kiedyś na zastrzeżenia co do wizji „wirusów zombie” (aczkolwiek udowodniono, że niektóre wirusy „przechowane” w wiecznej zmarzlinie wciąż potrafią zarażać). Tym niemniej, fabuła Białego mięsa, czerwonej krwi wciąż wydaje mi się bliższa rzeczywistości niż perspektywa masowej ucieczki na Marsa.

W ogóle, mam wrażenie, że spośród wszystkich autorów antologii, Juraszek ma najwięcej do powiedzenia i przekazuje to w sposób najbardziej przemyślany. Sam dobór formy jest nieprzypadkowy. Wątek historyczny, pojawiający się obok dwóch innych dziejących się w przyszłości, ustawia optykę. Zachęca do spojrzenia na historię ludzkości z dystansu – jeśli nie w perspektywie „głębokiego czasu”, to chociaż setek lat. W końcu, masowo emitując gazy cieplarniane, zaczęliśmy mieszać w procesach, które „normalnie” zachodziłyby w skali geologicznej. I choć antropogeniczne zmiany klimatu są szybsze niż te naturalne, to nie zatrzymają się one nagle w 2100 (na którym to roku z reguły kończą się wykresy z prognozami). Tym bardziej nie zniknie część z ich skutków, określana przez IPCC jako „nieodwracalne w ciągu stuleci czy tysiącleci”. Historyczny wątek pokazuje też – i to jest chyba jego główne zadanie– że postawy, które ostatecznie doprowadziły do kryzysu klimatycznego, nie powstały bynajmniej w momencie wynalezienia silnika spalinowego ani maszyny parowej, ale kształtowały się w kulturze od wieków.

Szkoda że nie udało się znaleźć więcej tego typu tekstów, rozważających inne scenariusze – na przykład takie mniej ekstremalne, albo takie, w których apokalipsa jest równie straszna, ale wydarza się powoli. Przecież, choć „realistyczne” spekulacje bywają trudne, to są w Polsce autorzy, którym zdarza się je uprawiać. Parę przykładów mieliśmy w niedawnej antologii Utopay – i to niejako przy okazji, bo tematem były pieniądze, nie klimat. Co prawda ukazała sie ona pół roku po zbiorze pod redakcją Juraszka, ale przecież podobne teksty znajdziemy także w Anatomii pęknięcia Michała Protasiuka z 2021.

Marzy mi się zbiorek w stylu PL+50. Historie przyszłości czy wspomnianego Utopay, gdzie uznani autorzy z całego wachlarza różnych środowisk staraliby się wyobrazić sobie, jak kryzys klimatyczny zmieni Polskę. Ale być może znamienne jest to, że pierwsza polska antologia climate fiction powstała nie w taki „odgórny” sposób, a w ramach oddolnej, niekomercyjnej i egalitarnej (bo dopuszczającej debiutantów) inicjatywy. W końcu tematy samoorganizacji i tworzenia alternatywy wobec „systemu” pojawiają się w ruchach klimatycznych jak refren.

A fakt, że wyszła z tego dobra książka – fakt, nie pokazująca całego potencjału gatunku, ale wciąż mogąca stanowić konkurencję dla komercyjnych publikacji – poniekąd sugeruje, że another world is possible. W treści Gdy Ziemia miała nas dość nie uświadczymy ani grama solarpunkowego optymizmu, ale może znajdziemy go trochę, kiedy popatrzymy na to, jak powstała.

Część 3. Siedzi na debacie człowiek z rybą na głowie

Trochę mi to zajęło, ale spisałem wreszcie wrażenia z pierwszego dnia kongresowej części Bomby Megabitowej, czyli głównie dyskusji i debat. Ten post będzie nieco bardziej chaotyczny niż poprzednie z tej serii, bo też poszczególne punkty programu niekoniecznie miały cokolwiek wspólnego ze sobą nawzajem.

11:00. Debata: Kraków. Meet the innovation. Klimat dla innowacji, innowacje dla klimatu – Dominika Walec, Dawid Pałka, Kasia Gola, Robert Rybarz, Tomasz Krzyszkowski Weronika Wirtel. Odpuściłem sobie, bo musiałbym wstać o jakiejś nieludzkiej jak na sobotę porze żeby dotrzeć tam na czas.

12:00 Debata: Mniej znaczy lepiej – Joanna Glogaza, Anna Mularczyk-Meyer, Ewa Drzyzga, Michał Niewęgłowski, Katarzyna Kędzierska. Mniej znaczy więcej to tytuł książki Jacksona Hickela, której jeszcze nie czytałem, i może to dobrze, bo nie miała ona żadnego związku z tą rozmową. Autor jest postwzrostowym antropologiem ekonomicznym, natomiast debata dotyczyła minimalizmu w życiu codziennym, głównie jeśli chodzi o odzież i media społecznościowe. Przywołuję jednak Hickela nie bez powodu. Ewa Drzyzga rozpoczęła pytając: po co w ogóle mamy cokolwiek robić, skoro miliarderzy swoimi prywatnymi samolotami emitują o rzędy wielkości więcej niż każdy z nas swoimi ekologicznymi wyborami może zaoszczędzić? I tutaj mogłaby paść odpowiedź: konsumenckie decyzje to nie wszystko, można działać także np. na poziomie politycznym, domagając się od rządów narzucenia jakichś ograniczeń na bogaczy (oraz na przykład dewzrostowych rozwiązań proponowanych przez Hickela). Wystarczyłoby powiedzieć to jednym zdaniem i dodać „jednak w tej dyskusji skupimy się na czym innym”. Ale nie, po co? Zamiast tego, utrzymujmy ludzi w poczuciu absolutnej bezsilności, a jak im z tego powodu smutno, to niech sobie kupią subskrypcję na medytacje w apce pana Niewęgłowskiego. Podobnie, przy okazji mediów społecznościowych można było wspomnieć, że do wyboru nie mamy tylko dwóch opcji: „Facebook i Twitter” oraz „asceza”. Istnieje coś takiego jak Fediverse, czyli sieć sieci społecznościowych, oddolna, open source i bynajmniej nie projektowana w taki sposób, by uzależniać użytkowników. Jasne, Fedi ma swoje mankamenty, ale największym jest chyba to, że ma względnie mało użytkowników (przybyło ostatnio sporo uciekinierów z Twittera po tym jak przejął go Elon, ale to wciąż nie to samo co fejsbuczek), a z tym akurat można coś zrobić konsumencką decyzją: dołączyć i zwiększyć tę liczbę o 1. Ba, jeśli ma się nieco zdolności informatycznych można się włączyć w tworzenie Fediverse, czy to pracując nad oprogramowaniem, czy zakładając własną instancję (to drugie jest zresztą ostatnio szczególnie potrzebne, bo za sprawą trwającego exodusu z Twittera niektóre serwery są przeciążone i przestały przyjmować nowych użytkowników). Ale najwidoczniej wszystko, co wiąże się ze współpracą między ludźmi, leży poza zainteresowaniem lajfstajlowo-blogowo-celebryckiego środowiska. Tak czy siak, debata okazała się dla mnie średnio interesująca, bo jako aspołeczny mężczyzna nie jestem pod kulturową presją ubierania się za każdym razem inaczej. Trochę trudno mi jest oceniać na ile przydatna byłaby dla tych, którzy pod tą presją się znajdują. A jeśli chodzi o media społecznościowe, to – no cóż, nie wiem, może jestem uzależniony, ale jakoś nie czuję potrzeby ograniczania się w tej kwestii. Tak na marginesie: fajnie by było, gdyby Ewa Drzyzga przyznała, że nie jest losowym człowiekiem z ulicy, tylko celebrytką z tefałenu. Co z jednej strony wiąże się z pewną władzą, a z drugiej – daje pewne zabezpieczenie. Kiedy ja założyłem konto na Mastodonie (należącym do Fediverse), nikogo za sobą nie pociągnąłem, ale kiedy to samo zrobi osoba z telewizji, zapewne ktoś jednak za nią pójdzie. Podobnie, w kwestii odzieżowych oczekiwań społecznych, będąc celebrytką można zrobić trochę więcej niż narzekać na portale plotkarskie, które napiszą, że na Bombie Megabitowej pojawiła się w tej samej sukience, co na dwóch innych niedawnych wydarzeniach (zresztą, mam nadzieję że to był żart). A nawet jeśli ubranie się tak samo na dwadzieścia kolejnych okazji wzbudzi taką pogardę ze strony koleżanek-celebrytek i plotkarskich mediów, że nie będzie się już dało tego znieść, zapewne można rzucić wszystko, wyjechać w Bieszczady i żyć tam do końca życia ze swojego celebryckiego majątku, podziwiając przyrodę, uprawiając mindfullness, robiąc zdjęcia ładnych kwiatków i wrzucając je na Instagrama Pixelfed.

13:00 Debata: Realizm ekologiczny – Dominika Słowik, Michał Piasecki, Filip Springer, Monika Ochędowska Jeśli obecność celebrytki z tefałenu oraz lajfstajlowy temat miał być wabikiem, który ściągnie na festiwal ludzi którzy normalnie mieliby w głębokim poważaniu Lema i zmiany klimatu, to niestety już w następnej debacie te osoby dostałyby mocno po głowie. Dyskutanci najwyraźniej zakładali że wszyscy wiedzą, czym jest „realizm ekologiczny” (ja nie wiedziałem i w sumie dalej nie wiem). Owszem, na początku pojawiła się jakaś definicja, ale tylko po to, by prowadząca mogła zadać pytanie o to co znaczy w niej określenie „przyglądać się”. Z rozmowy o jednym słowie, do którego nie znam kontekstu, nie byłem w stanie wynieść więcej niż z rozważaniach z poprzedniego punktu o „zaprzyjaźnianiu się z rzeczami w szafie” i „czterech setach”, ale jako że zainteresowania mam raczej literackie niż odzieżowe, z dwojga złego wolę już hermetyczne filozoficzno-artystyczne debaty. Swoją drogą, był to jeden z niewielu punktów programu, gdzie w ogóle padło jakieś odniesienie do Lema (Dominika Słowik, mówiąc o tym jak obcą formą życia są de facto rośliny, stwierdziła, że gdyby autor „Niezwyciężonego” żył dzisiaj i był na bieżąco z biologią, na pewno pisałby o nich). Zresztą, to właśnie dzięki Bombie Megabitowej dowiedziałem się że ktoś taki jak Dominika Słowik istnieje, przez co przeczytałem jej „Samosiejki” i bynajmniej nie żałuję. A ponieważ kilka tekstów z tego zbioru to jak najbardziej fantastyka, to okazuje się, że populacja fantastów jednak była większa niż myślałem. I to dwukrotnie! 14:00 Debata: Sztuka szuka – Daria Solar. Zofia Krawiec, Cecylia Malik (miała być też Joanna Rajkowska, ale zachorowała) Całkiem przyjemna rozmowa o łączeniu sztuki z aktywizmem. W dużo luźniejszym tonie niż ta poprzednia, zwiastowanym już przez wejście Cecylii Malik z rybą na głowie (jak orki! Znaczy się, to była czapka w kształcie ryby, pewnie własnoręcznie zrobiona). Artystki opowiedziały o swojej działalności nieco „od kuchni” — dowiedzieliśmy się na przykład (choć w sumie nie powinno to dziwić), że obie swoją „zaangażowaną” sztukę uprawiają nieodpłatnie, a zgranie wszystkiego finansowo i czasowo bywa trudne. Dyskutantki różniły się nieco w podejściu do swojej działalności. Daria Solar miała nieco ekskatedralny vibe: wyglądała na przekonaną o tym że robi Ważną Sztukę na Ważne Tematy i musi z tym przekazem dotrzeć do maluczkich, walcząc o uwagę z innymi treściami którymi dzisiejszy człowiek jest bombardowany. Cecylia Malik oczywiście również chce dotrzeć do ludzi i szuka na to sposobów. Jednak odniosłem wrażenie, że jest w tym bardziej swobodna i ma mniejszy dystans do odbiorcy. Spodobało mi się na przykład jak wyjaśniała koncepcję terenów zalewowych za pomocą spódnicy – proste, zrozumiałe, a jednocześnie kreatywne. Zresztą, jak sama twierdziła, „włączająca” sztuka, którą stara się uprawiać, zakłada rozmywanie granicy między artystą a widzem, i wspólne tworzenie (w końcu Siostry Rzeki to nie tylko sama pomysłodawczyni, ale i cały kolektyw). Z tych dwóch, podejście Cecylii Malik wydaje mi się lepsze – aczkolwiek to tylko teoretyczne rozważania, bo mam wrażenie że mojej twórczości bliżej jednak do Darii Solar (patrzcie, napisałem opowiadanie na Ważny Temat Jakim Jest Zmiana Klimatu!).

15:00 Debata: Żywieniowa odżywalność – Agnieszka Sendor, Aga Kozak, Grzegorz Łapanowski, Sylwia Majcher. Dyskutowali: właścicielka tradycyjnej hodowli pstrągów, autorka książek o zero waste oraz jakiś kucharz z telewizji (plus prowadząca). Wyszło dużo lepiej niż spodziewałem się po składzie. Każda z tych osób wydawała się szczerze dążyć do zmiany na swoim poletku (choć jak jest rzeczywiście – nie wiem). Mimo że w sumie systematycznie ujęty temat „odżywalności” (czyli tego co po angielsku nazywa się „sustainability”, a „zrównoważony rozwój” to niezbyt dobre tłumaczenie) się nie pojawił, to dyskusja sprawiała wrażenie rzeczowej i sensownej.

16:00 Podsumowanie Okrągłych Stołów Klimatycznych Okrągłe Stoły to warsztaty polegające na dyskusjach między przedstawicielami ruchów klimatycznych (było np. XR i Akcja Ratunkowa dla Krakowa), strony rządowej oraz „partnerów i sponsorów festiwalu”, starającymi się wypracować wspólne rekomendacje w kilku obszarach związanych z ekologią i klimatem. Szczerze mówiąc, nie mając świadomości problemów związanych z festiwalem (o których dowiedziałem się już w czasie jego trwania), sam byłem za tym żeby XR wzięło w nich udział. Teraz trochę tego żałuję, bo wydaje mi się, że ludzie działający w dobrej wierze zostali bezczelnie wykorzystani do karmienia ego Macieja Kaweckiego oraz greenwashingu (raz, że „partnerzy i sponsorzy festiwalu” przedstawili się w ten sposób jako równorzędna strona dyskusji dla aktywistów, dwa, w ten sposób cały festiwal został w pewien sposób zalegitymizowany). Z drugiej strony, myślę że mogły jednak na tym trochę skorzystać, nawet jeśli rekomendacje pójdą prosto na śmietnik (a dlaczego miałbym oczekiwać, że będzie inaczej?). Raz że to okazja do, przepraszam za wyrażenie, „networkingu” – zapewne współpraca między ruchami już istniała, ale w ten sposób można było ją pogłębić, kontakt z reprezentantami miasta nie zaszkodzi. Dwa, szersza publiczność, która przyszła posłuchać celebrytów z telewizji, miała szansę się dowiedzieć, że w ogóle istnieje coś takiego jak XR czy Akcja Ratunkowa dla Krakowa.

Przedstawicielka XR prezentuje rekomendacje Okrągłego Stołu ws. energetyki.
Podczas przedstawiania wyników padło sporo sugestii brzmiących sensownie. Zwłaszcza reprezentantka ARdK wyglądała na kumatą w kwestiach urbanistyczno-architektonicznych, choć kompletnie się na tym nie znam, więc mogę tylko stwierdzić że brzmiała mądrze. Niestety formuła prezentacji uniemożliwiała rozwinięcie propozycji, bo zwyczajnie nie było czasu. Szkoda, że same Okrągłe Stoły były wydarzeniami zamkniętymi i (o ile wiem) ich nie transmitowano. Ale może za zamkniętymi drzwiami łatwiej było dyskutować ze względu na mniej oficjalną atmosferę. W ramach Stołu dotyczącego energetyki pojawiła się dość kontrowersyjna rekomendacja „akceptacji wysokich cen energii” – choć rozumiem intencję (wysokie ceny zmuszają do oszczędzania), to wydaje mi się, że jednym tchem powinno się powiedzieć o wsparciu dla najuboższych. Dla osób, które już teraz znajdują się w stanie ubóstwa energetycznego, wysokie ceny energii to katastrofa. Ciekawe, że na panelu o „żywieniowej odżywalności”, bodajże Grzegorz Łapanowski, komentując rosnące ceny żywności, powiedział coś w stylu (o ile pamiętam) „jeszcze niedawno przechodziło nam przez gardło stwierdzenie, że jedzenie powinno być droższe”. I faktycznie, ja również słyszałem dawniej podobne opinie (np. od uczestników Obozu dla Klimatu w 2019), uzasadnione tym, że obecne ceny nie są „prawdziwe” bo nie zawierają w sobie kosztów środowiskowych. Co jest prawdą, ale z drugiej strony powiedzcie coś takiego osobom którym budżet się ledwo spina... Ciekawe, czy za kilka lat na jakiejś debacie nie padną słowa: „jeszcze niedawno przechodziło nam przez gardło stwierdzenie, że energia powinna być droższa”. Cały jeden „okrągły stół” poświęcono też biznesowi. Oczywiście nie traktuję tego inaczej niż jako czysty greenwashing. O ile jestem w stanie uwierzyć w możliwość dobrej woli u przedstawicieli miasta (niekoniecznie najwyższych władz, ale tych, których wysłały na spotkanie), o tyle u „partnerów i sponsorów festiwalu”… Już widzę tego Volkswagena „odchodzącego od paradygmatu ciągłego wzrostu”. Jedyny pozytyw: dzięki temu dowiedziałem się że istnieje coś takiego jak „rating ESG”, więc śmieszyły mnie odcinki Dilberta pojawiające się po festiwalu.

17:00 Debata: Hejt – w necie i w realu – Konrad Piasecki, Maciej Kawecki, Nataniel Brożnowicz, Kamil Wroński, Michał Rusinek. Niestety, od mądrości Macieja Kaweckiego wolałem jedzenie (całkiem niezła pizza zaraz obok, aczkolwiek ceny trochę burżujskie).

18:00 Debata: Świat w kryzysie – Przemysław Wielgosz, Przemysław Czapliński, Janusz Schwertner, Karolina Wigura Temat na tyle ogólny, że dyskusja rozpłynęła się w rozmaite strony. Ale przynajmniej można było zaobserwować różnicę rozmówców w podejściach etycznych. Przemysław Wielgosz reprezentował nastawienie maskymalistyczo-utopijne. Na przeciwległym biegunie była Karolina Wigura, sugerująca poszukiwanie jakichś minimalnych zasad akceptowalnych przez wszystkich (w stylu „jeśli chociaż to się uda, to przynajmniej nie pozabijamy się nawzajem, a to już dużo”). Przemysława Czaplińskiego z kolei trudno umieścić na skali, bo przede wszystkim starał się lansować koncepcję nadawania osobowości prawnej przyrodzie (przerwa na reklamę: ostatnio powstała inicjatywa żeby coś takiego zrobić z Odrą). Poza wyżej wymienionymi charakterystykami, z tej meandrującej w różne strony dyskusji zapamiętałem głównie to, jak Karolina Wigura krytykowała koncepcję „systemu” często używaną przez aktywistów – w sensie, to nie jest takie proste, że „obalimy” jakiś „system”, i sprawa załatwiona. Jej zdaniem kometa z Nie patrz w górę to zwodnicza metafora, bo powstrzymanie zmian klimatu nie jest tak proste jak rozbicie kosmicznego głazu. Myślę, że aktywiści (a przynajmniej: część aktywistów) bynajmniej nie uważają, że „zmiana systemu” jest czymś łatwym ani jednorazowym (co nie zmienia faktu, że pewne rzeczy są proste, na przykład jedną ustawą można przestać blokować rozwój energetyki wiatrowej w Polsce). Ale może faktycznie warto przyjrzeć się metaforom, których używamy?

W międzyczasie: wystawa obrazów Darii Solar Obejrzałem ją podczas debaty o hejcie, wróciwszy z pizzy. Nie jest to sztuka, nad której przesłaniem trzeba się długo zastanawiać – tam, gdzie nie było ono od razu jasne, tam wszystko było objaśnione w opisach (w tym również aluzje, co bywało przydatne – nie wiedziałem na przykład o żółwiu przezwanym Mae West). To niekoniecznie źle, taka też jest potrzebna. Myślę że nie zawsze trzeba zastanawiać się nad kondycją ludzką w epoce antropocenu albo niuansami polityki energetycznej – czasem warto po prostu namalować węglową boginię śmierci. Ale takie podejście nie musi pasować wszystkim. Niestety, jakaś połowa obrazów powstała przy użyciu jednego algorytmu – „weź ludzką postać i zamień którąś część ciała na jakieś urządzenie elektroniczne”, co w sumie jest dość ironiczne w przypadku sztuki która w zamierzeniu ma opowiadać m. in. o problemach związanych z oddawaniem władzy algorytmom.

Ostatecznie, trudno mi podsumować program pierwszego dnia festiwalu. To taka zbieranina różnych rzeczy, często zupełnie ze sobą niezwiązanych. Część – sensownych, część – wywołujących zawód. Na pewno dało się to zrobić lepiej. Ale może właśnie ta zbieranina jest jakimś obrazem polskiego dyskursu na temat ekologii i klimatu? Może faktycznie jest rozbity na bańki grup rozmawiających tylko we własnym gronie? Celebryci z celebrytami, intelektualiści z intelektualistami, aktywiści z aktywistami? Jeśli tak, to chciałbym, żeby – choć nie wiem w jaki sposób miałoby to nastąpić – te bąbelki zostały przebite. Żeby Ewa Drzyzga biadoląca o chodzeniu trzeci raz w tej samej sukience spotkała się z Cecylią Malik z rybą na głowie. Żeby artyści spróbowali wyjaśnić ekspertce od zero waste co to jest realizm ekologiczny. Żeby aktywiści powiedzieli rolniczce, że ma zaakceptować wysokie ceny energii. I żeby, zgodnie z życzeniem Karoliny Wigury, oni wszyscy się nawzajem nie pozabijali.

P.S. Poszkalujmy sobie jeszcze Macieja Kaweckiego. Otóż, pan Maciej, krótko po zorganizowaniu festiwalu o klimacie, pochwalił się na Twitterku częstym lataniem. Oraz nie zabieraniem bagażu, bo ubrania ma na sobie, albo… kupuje na miejscu. Wyobrażacie sobie to? Nowe ubrania tylko na kilka dni? (z powrotem przecież też nie weźmie, chyba że za każdym razem kupuje nową walizkę). To jest dopiero fast fashion. Panel „Mniej znaczy lepiej” powinien zacząć od pytania: co nam po tym naszym minimalizmie, skoro i tak przyjdzie jakiś influłenser-celebryta i wykona 40 lotów miesięcznie, za każdym razem kupując i wyrzucając nowy zestaw ubrań? A poza tym, jeśli wierzyć jakiemuś losowemu wpisowi z Twittera, nie wolno mówić że Ordo Iuris to finansowani przez Kreml fundamentaliści Maciej Kawecki to celebryta i inlfluencer. Przynajmniej na Wikipedii – bo wtedy własnoręcznie to wyedytuje. Dlaczego wielki literacko-naukowo-cholerawiejaki festiwal o klimacie musi organizować właśnie ktoś taki?

Część 2. Widziałam w końcu tę przyszłość?

Podczas – czy raczej „wokół” – Bomby Megabitowej pojawiły się dwa solarpunkowe akcenty. Oczywiście, podczas części kongresowej (tzn. tej części części kongresowej, w której uczestniczyłem), słowo to nie padło ani razu, ale też nie bardzo miało gdzie się pojawić, skoro dyskusje miały niewiele wspólnego z fantastyką (i tak dobrze że w ogóle usłyszałem nazwisko Lema). Akcent numer jeden: plakaty reklamujące festiwal, w założeniu mające być „inspirowane solarpunkową utopią” (niestety na żywo widziałem tylko ten z twarzami autora Solaris). Numer dwa (chyba ważniejszy): solarpunkowy konkurs literacki. Nawiasem mówiąc, to i tak więcej nawiązań do tej konwencji niż np. na tegorocznych DFach, ale tematem DFów były „Granice magii”, a Bomba miała dotyczyć klimatu, więc to niekoniecznie uczciwe porównanie.

„Solarpunkowy konkurs fikcji klimatycznej” był w zasadzie drugą edycją wydarzenia zorganizowanego wcześniej jednym z warszawskich liceów. Edycją przeprowadzoną na dużo większą skalę – nie dość że ogólnopolską, to jeszcze z zasięgami podbijanymi przez spory festiwal. A w jury szychy fantastycznego światka: Kasia Sienkiewicz-Kosik z Powergraphu, czyli wydawnictwa którego książki regularnie dostają Zajdle, a raz nawet i Nike, oraz Michał Cetnarowski, również powiązany z Powergraphem, a także redagujący dział prozy polskiej w Nowej Fantastyce (swoją drogą początek jego Gnozy – opis akcji nieposłuszeństwa obywatelskiego z udziałem głównej bohaterki – to w zasadzie solarpunk zrobiony dobrze, aczkolwiek później powieść skręca tematycznie i przesłaniowo w inne rejony). Taki finansowo-organizacyjny kop dla konkursu powinien przysłużyć się promocji solarpunka w Polsce – myślę że dzięki niemu wiele osób po raz pierwszy zetknęło się z tym pojęciem, a niektórzy spróbowali swoich sił w tej konwencji (choć nie mam pojęcia ile tekstów nadesłano).

Ale jednocześnie takich ludzi zapewne byłoby więcej, gdyby organizatorzy podeszli poważnie do promocji konkursu. Pierwsze ogłoszenie pojawiło się w majowej NF, wydanej 28 kwietnia. Całkiem dokładnie opisywało ideę konkursu, podawało maila, na który należało wysyłać teksty, a po więcej informacji odsyłało do stron miastoliteratury.pl, bombamegabitowa.com i fantastyka.pl.

Na tej pierwszej wzmianka o konkursie pojawiła się gdzieś w maju (chyba jakoś w połowie, ale trudno mi zweryfikować). Na drugiej – wydaje mi się że później, bo z tego co pamiętam przez długi czas wisiała pod tym adresem strona zeszłorocznej edycji. Na fantastyka.pl informacji tej nie opublikowano do dziś (chyba że już zdjęli, albo nie potrafię jej znaleźć).

Regulamin konkursu ukazał się dopiero pod koniec maja, i zawierał kilka niespodzianek: przedłużono termin nadsyłania tekstów (to akurat dobrze), wprowadzono ograniczenie długości do 9000 znaków oraz wiekowe – nagle konkurs stał się „solarpunkowym konkursem fikcji klimatycznej dla dzieci, młodzieży i osób do 27 roku życia”. Czyli: jeśli byłeś osobą w wieku, dajmy na to, 33 lata, i zacząłeś pisać tekst w chwili kiedy ukazało się pierwsze ogłoszenie, to dopiero po miesiącu dowiedziałeś się, że sorry, jesteś za stary. Jeśli przez przypadek miałeś w szufladzie solarpunkowe opowiadanie na 20 tys. znaków i wysłałeś je na konkurs w połowie maja, to pod koniec miesiąca dowiedziałeś się że przepraszamy, ale za długie. Czy to naprawdę takie trudne ustalić regulamin (czy nawet, kurde, takie najprostsze punkty typu kto może brać udział i jak obszernych tekstów szukamy) ZANIM zacznie się promować konkurs? I w ogóle, po cholerę to ograniczenie do 27 roku życia? Jeśli boimy się, że początkujący nastolatek ma konkurować z doświadczonym dorosłym, to nie lepiej zrobić kategorie wiekowe? Zresztą różnica między dzieckiem a 27-latkiem i tak jest kolosalna, więc ten argument nie miałby sensu.

Wisienka na torcie: w ogłoszeniu w NF wielkimi literami wypisana jest nazwa konkursu: „Widziałam przyszłosć”. W późniejszych materiałach nie jest ona eksponowana, a czasem w ogóle bywa pominięta. Więc najwyraźniej w tym przypadku też ktoś czegoś nie przemyślał.

No dobrze, ale przejdźmy wreszcie do rzeczy, czyli samych tekstów (można je przeczytać na przykład tu). No cóż, mam wrażenie że widzieliśmy już w Polsce lepiej napisanego solarpunka: Falę Dominiki Tarczoń czy Listopad bez snów Joanny Krystyny Radosz. W przeciwieństwie do tych dwóch opowiadań, mam wrażenie że te zwycięskie mogłyby mieć problem z dostaniem się do nietematycznej antologii (choć myślę że przynajmniej dwa z trzech po solidnej redakcji nie byłyby bez szans). Czytało mi się je trochę jak Utopię XXI wieku, czyli nie jako po prostu dobrą-literaturę-która-sama-się-broni, a jakiś projekt fanowski do którego jestem przyjaźnie nastawiony, czy jakiś eksperyment myślowo-narracyjny który jest ciekawy dla mnie ze względu na moje zainteresowania, ale niekoniecznie będzie tak samo interesujący dla reszty świata. Choć nie wątpię, że literacko stoją jednak trochę wyżej niż przynajmniej niektóre teksty ze wspomnianej Utopii...,.

Pozwolę sobie teraz dokonać recyklingu (upcyklingu?) i przetworzyć oraz rozwinąć mój komentarz z fejsbuczka:

3 miejsce: Zmiany od podstaw Aleksandry Olchowik, czyli opowiadanie o kopaniu dziury w ziemi – i nieironicznie uważam, że to zaleta. Solarpunk nie musi skupiać się na wydarzeniach spektakularnych – może nawet lepiej, jeśli zwraca uwagę na pracę, która jest mało ekscytująca, ale ktoś musi ją wykonać żeby odbudować cywilizację. A „science” w solarpunkowym science fiction to niekoniecznie musi inżynieria genetyczna czy programowanie SI – równie dobrze może to być gleboznawstwo. Szkoda tylko, że zamiast pokazać, jak ludzkość rozwiązuje problemy, opowiadanie opisuje ja problem rozwiązuje się sam. Czyli owszem, jest optymizm, ale nie ten typowo solarpunkowy, nie „jest wyjście jeśli zrobimy to i to”, tylko „a może nie będzie tak źle”, „natura sobie poradzi”. Znaczy się, optymizm kontrproduktywny.

2. miejsce: Ruiny dawnego świata Aleksandra Gieszcza. Chyba najbardziej „meh” z tych trzech – to w zasadzie generyczne postapo. Ludzkość pochowała się do schronów, które zabezpieczają przed morderczą pogodą, jednak po wielu latach do ruin dawnego miasta wyrusza ekspedycja mająca zbadać je pod kątem ponownego zasiedlenia. Pewnie z takiego settingu można by co nieco wyciągnąć, ale jeśli nie mamy oryginalnego pomysłu na świat, problematykę czy mocną puentę, to „wyciąganie” musi się opierać na fabule albo bohaterach – a na to w 9000 znakach nie ma za bardzo miejsca. Końcówka zupełnie mnie nie przekonuje. Takie objawienie w stylu „i nagle bohater napełnił się nadzieją” chyba trudno napisać dobrze. Aczkolwiek tworząc solarpunka czasem trudno ustrzec się przed popadaniem w takie klimaty.

1. miejsce: Projekt Sextus Elementum Oskara Łuczyńskiego. Tekst najbardziej chaotyczny, bo składający się z fragmentów, które trudno mi złożyć w jedną całość. Być może to efekt ograniczenia długości – 9000 znaków to nie jest dużo, a autor mógł mieć bogatą wizję, którą trudno było skrócić do tego rozmiaru (aczkolwiek „obowiązkiem” autora jest dopasowanie formy do treści albo odwrotnie – lepiej napisać spójną krótką historię o kopaniu dziury w ziemi, niż spróbować upchnąć Lód Dukaja na dwóch stronach i polec). Każdy z fragmentów sam w sobie wydaje się wstępem do czegoś ciekawego – chciałbym na przykład wiedzieć czym są „tereny ekumeniczne i anekumeniczne”. Oczywiście może się okazać, że autor sam tego nie wie, a rzucanie takim slangem/odniesieniami jest tylko elementem „gęstego” stylu znanego m. in. z hard SFu, mającego jedynie sprawiać wrażenie, że w tle jest bogaty świat. Ale to bynajmniej nie wada – osobiście lubię ten sposób pisania, a ci, którym on nie podchodzi, mogą przynajmniej cieszyć się z próby zwiększenia różnorodności stylistycznej w solarpunku. Swoją drogą dokładnie tak napisana jest Gnoza. Przypadek?

Tak czy inaczej, nie załapałem, na czym konkretnie miał polegać tytułowy projekt. Rozumiem, że myślą przewodnią było, żeby „szóstym żywiołem” stał się człowiek, ale to dość ogólna sugestia. Może stanowić nośny slogan, ale mieści się w nim wiele – mógłby go wykorzystać zarówno jakiś ekologiczny ruch, jak i greenwashingująca korporacja.

A co Projekt robi? Wygląda na to, że wiele rzeczy naraz – tu odtwarza ekosystemy, tam próbuje z wprowadzaniem „nieinwazyjnych modyfikacji” (genetycznych?) do gatunków (dziko żyjących? W jakim celu? Uodpornienia na zmiany klimatu?), gdzie indziej buduje ekologiczne osiedla albo pracuje nad technologiami możliwie nieingerującymi w naturę. Jasne, żeby uratować świat, potrzebna jest współpraca wielu różnych inicjatyw na wielu różnych poziomach. Doskonale pokazał to Robinson w Ministry for the Future – ale tam była jednak jakaś myśl przewodnia, a siła tej książki polega między innymi na pokazaniu jak taka kooperacja może wyglądać od strony organizacyjno-politycznej. A u Łuczyńskiego nie wiemy, skąd Projekt się wziął i jakimi metodami działa. Czy to oddolny ruch? Jakaś inicjatywa władz? Efekt współpracy naukowców? Nie wiemy też, jakimi wartościami się kieruje: „sztuka kompromisu i współżycia z siłami natury, jednocześnie uznając ją za równą nam, jak i czyniąc ją sobie podwładną” to oksymoron, który może znaczyć wiele różnych rzeczy. Trudno określić, na czym polegała zmiana, to znaczy dlaczego Projektowi się udało, a innym inicjatywom nie. Czy miał lepsze finansowanie? Większą siłę polityczną? Dostęp do lepszych technologii? Nowatorskie idee? A może coś (narastające skutki zmian klimatu czy coś jeszcze?) doprowadziło do masowego buntu?

Jasne, w SF niedomówienia często są zaletą, a zdradzenie za dużo może zepsuć tekst. Większość solarpunkowych opowiadań nie tłumaczy zresztą dokładnie w jaki sposób świat doszedł do opisywanego stanu, jak działa technologia czy jak funkcjonują instytucje. Ale nie muszą, bo mają swoich bohaterów i ich historie, dla których wielkie zmiany stanowią tło. A w Projekcie Sextus Elementum to właśnie Projekt jest bohaterem, a jego rozwój – fabułą, takie pytania rodzą się więc w naturalny sposób.

Kolejna sprawa (już dotycząca wszystkich trzech tekstów): pod postem o konkursie, zawierającym część z powyższych wniosków pojawił się komentarz stwierdzający, że zwycięskie teksty to tak naprawdę nie solarpunk: brakuje w nich utopii, antykapitalizmu, ekologii (!), rdzennych mieszkańców czy tendencji antyglobalizacyjnych – ogólnie, są za mało punkowe. Trundo mi się nie zgodzić z nim chociaż w części. Wydaje mi się, że opowiadania wciąż mieszczą się w (przynajmniej mojej prywatnej) definicji solarpunka – ale z wymienionymi elementami faktycznie jest słabo. Jak już wspomniałem, optymizm Zmian od podstaw to nie ten solarpunkowy rodzaj optymizmu. Antykapitalizmu nie uświadczymy – co w sumie nie jest dziwne, bo w regulaminie konkursu nie został on wspomniany (przypadek? W końcu mówimy o festiwalu, którego partnerem są Volkswagen i LOT, a nawet warsztaty z zero waste są reklamą korporacji). Z drugiej strony, regulamin mówi o „sygnalizowaniu w utworze potrzeby zmiany społecznej i działań kolektywnych, zamiast uciekania się do działań indywidualnych”, a tego również jest niewiele lub zero (byłoby prościej to ocenić, gdybym wiedział o co chodzi z tym Projektem Sextus Elementum). Buntowniczośći również brak (chyba że końcówka zwycięskiego opowiadania sugeruje, że Projekt jest jakimś rodzajem buntu – ale jej nie zrozumiałem, więc trudno stwierdzić). A utopia? Jest w opowiadaniu Oskara Łuczyńskiego, ale pewnie nie wszyscy będą uznawali ją za wystarczająco ekologiczną (werset o czynieniu sobie ziemi poddaną nie jest raczej lubiany przez ekologów, tym bardziej, im bardziej sprzeciwiają się antropocentryzmowi, a nawet ci chrześcijańscy wskazują, że trzeba go odpowiednio interpretować).

Na koniec – porównajmy zwycięskie teksty z tymi z poprzedniej edycji. Pod pewnymi względami te drugie wypadają lepiej. Przede wszystkim, ich przesłanie jest bardziej solarpunkowe, są w nich te elementy, których w „bombowej” odsłonie brakowało: bunt, kolekytywne działanie, utopia i tak dalej. Przede wszystkim Zbawiciel Niepotrzebny Małgi Kowalskiej wygląda jakby autorka zapoznała się z przynajmniej jedną solarpunkową antologią i stwierdziła: „napiszę coś podobnego”. Ponadto, wizje licealistów są bardziej rozbudowane – co pewnie częściowo wynika z tego że maksymalna długość tekstu w pierwszej edycji była większa, ale myślę że nie tylko. Z kolei tegoroczni zwycięzcy chyba trochę bardziej „eksperymentowali” z formą (to chyba za mocne słowo, bo jednak wciąż dość standardowe chwyty) . Tym niemniej, mam wrażenie że ktokolwiek z laureatów poprzedniej odsłony mógłby napisać tekst, który spokojnie mógłby wygrać przynajmniej z opowiadaniem Aleksandra Gieszcza.

A to nie jest zbyt optymistyczny wniosek dla organizatorów konkursu – skoro w jednym liceum udałoby się znaleźć autorów, którzy byliby w stanie konkurować ze zwycięzcami, to może wspomniane przeze mnie na wstępie problemy przeszkodziły w dotarciu do wielu potencjalnie interesujących twórców?

P.S.: Mam nadzieję że autorzy nie zniechęcą się moją krytyką i będą pisali dalej, tworząc coraz lepszego solarpunka.

P.S.#2: Przy okazji odkryłem tekst Aleksandry Klęczar o solarpunku, napisany w związku z Bombą. Jako przykłady polskich autorek w których twórczości można znaleźć elementy solarpunkowe, wymieniła Karolinę Fedyk i Annę Łagan. O ile o tym, że ta pierwsza ma takie zainteresowania, wiedziałem już wcześniej, o tyle jeśli chodzi o tą drugą, nie miałem o tym pojęcia. Nie wiem jak z jej opowiadaniami (na razie przeczytałem tylko napisaną w zupełnie innej konwencji Wyspę Łosi), ale na pewno napisała tekst o solarpunku w dziesiątym numerze Smokopolitana. Który zresztą został wydany aż pięć lat temu – znaczy się, Anna Łagan siedzi w temacie znacznie dłużej niż ja (o ile dobrze pamiętam, w 2017 dopiero wkręcałem się w kwestie związane z klimatem).

P.S. #3: W następnym odcinku (mam nadzieję że za tydzień, ale wolę niczego nie obiecywać) – wrażenia z samej części kongresowej festiwalu.

P.S. #4: Na fejsbuczku Dziewiętnaście Czwartych zasugerowała interpretację Projektu Sextus Elementum, zgodnie z którą zakończenie mówi o tym że świat tworzony przez Projekt tak naprawdę jest dystopią. Jeśli autor faktycznie miał to na myśli, to opowiadanie to zupełnie nie spełnia założeń konkursu i nie powinno się zakwalifikować, a tym bardziej wygrać. Ja natomiast w ogóle nie pomyślałem o takim odczytaniu, co pokazuje że zupełnie nie wiadomo o co w tym tekście chodzi.

Część 1 – tak ogólnie nieszczególnie

Festiwal, z nazwą zaczerpniętą z książki Lema i organizowany przez „Instytut Polska Przyszłości im. Stanisława Lema” (na fejsbuczku po prostu „Instytut Lema”), w tym roku ma skupić się na klimacie. Podtytuł „Festiwal przyszłości”. Do współpracy organizatorzy zapraszają m.in. aktywistów ekologicznych, a jednym z miejsc w którym się odbywa jest „Dom Utopii”. Zapowiada się wielki dzień dla polskiego climate fiction i solarpunka, prawda?

Niekoniecznie.

Disclaimer: Poniższy wpis (rozbity na trzy części, pozostałe dwie wkrótce) będzie opierał się na pierwszym dniu kongresowej części wydarzenia (bo tylko w nim uczestniczyłem uczestniczyłem) oraz tym, co można wyczytać na stronie festiwalu i mediach społecznościowych, ale myślę że to wystarczy żeby pewne wnioski wyciągnąć.

Dziwny to festiwal. Niby Lem, niby przyszłość, niby fantastyka, ale kiedy tylko pojawiła się lista gości, Michał Stonawski i Marcin Zwierzchowski rozkręcili inbę: nie było tam ani jednego pisarza fantastyki. Dopiero później pojawił się Rafał Kosik, co zwiększyło populację fantastów do 1. Ale to tyle. A przecież autorów wpisujących się w profil festiwalu, przynajmniej taki jakiego można się spodziewać z nazwy (fantastyka + klimat i ekologia) trochę mamy. Cezary Zbierzchowski? Michał Protasiuk? Aleksandra Janusz-Kamińska? Karolina Fedyk? Dawid Juraszek? Już nie mówiąc o mniej znanych osobach, które również piszą ciekawe rzeczy. Kto znalazł się na liście gości zamiast nich?

Ewa Drzyzga i Marcin Prokop*.

Iks de.

Było trochę niefantastycznych pisarzy, część z nich faktycznie poruszających tematy klimatyczne w swojej twórczości. I bardzo dobrze. Ale dlaczego ograniczać się do nich? Podmienić Drzyzgę na Protasiuka albo Fedyk, wyjdzie ciekawiej, bardziej w temacie i pewnie taniej. A jeśli organizatorzy festiwalu brzydzą się fantatstyką, to na cholerę nazywać się „Instytutem Lema”?

Żeby było śmieszniej, W TYM SAMYM CZASIE dział się w Krakowie inny festiwal z nazwą zaczerpniętą z książki Lema: Kongres Futurologiczny (NIE POMYL FESTIWALU). Organizatorem była Polska Fundacja Fantastyki Naukowej, więc, jak można się spodziewać, pisarzy fantastyki zaproszono.

Wisienka na torcie: organizatorzy Kongresu Futurologicznego wytknęli niedawno Instytutowi Lema że nie wspomnieli nic o urodzinach pisarza (które wypadały na krótko po festiwalu) – a to chyba dobra okazja żeby popularyzowąć dorobek swojego patrona, prawda?

Drugi przejaw dziwności tego wydarzenia: zaprosili aktywistów i inne osoby, w których zaangażowanie w sprawie klimatu nie wątpię… a jednocześnie jednym z partnerów był Volkswagen, a jednym z partnerów merytorycznych LOT. No świetnie, róbmy festiwal o klimacie razem ze specami od fałszowania danych na temat emisji zanieczyszczeń oraz linią lotniczą.

Iks. Awruk. De.

Więc w sumie nie dziwne, że greenwashingu było sporo. Przez to opcje dostępne w części warsztatowej (5-9.09, poprzedzającej część kongresową 10-12.09) raczej mnie odstraszały. Nie żeby nie było nic wartego uwagi – była na przykład Szkoła Ekopoetyki (niestety przespałem zapisy, poza tym i tak nie mogłem być w Krakowie 5.09) czy Okrągłe Stoły Klimatyczne (nie mogłem uczestniczyć, bo to wydarzenie zamknięte). Ten o algorytmach i Lemie wyglądał ciekawie, ale akurat termin nie podpasował. Jednak z tego co pozostało, większość warsztatów miała w nazwie jakąś korporację, przez co automatycznie je olałem. Zero waste to zacna idea, ale dlaczego ma mnie obchodzić co na ten temat ma do powiedzenia ING? Owszem, teraz wczytuję się w opisy i wychodzi że zaprosili np. kogoś z Polskiego Stowarzyszenia Zero Waste, więc może jednak unoszenie się lewactwem było błędem. Miło by było jednak, gdyby organizatorzy zaprosili tych ludzi bez wpychania wszędzie reklam (strzelam że honorarium Ewy Drzyzgi wystarczyłoby na kilku fantastów i paru ekspertów od zero waste).

Na 9 warsztatów dla dorosłych, tylko 2 nie były reklamą

Jeszcze jedna wisienka na torcie (nie lubię wiśni, proszę nie psuć nimi tortów): Maciej Kawecki, jeden z ogranizatorów, wrzucił tweeta o tym, że Lem mówił o kryzysie klimatycznym już 51 lat temu, podczas gdy skorumpowani naukowcy w większości milczeli. Co Doskonale Szare skomentowało jako „pierdolenie”, bo pisarz wiedział o zmianach klimatu dlatego że był naukowo oczytany. Rok temu Instytut Lema wrzucił dokładnie tę samą wypowiedź swojego patrona, opatrując ją komentarzem, że ostrzegał on przed globalnym ociepleniem „wbrew lansowanym wtedy przez większość naukowców stanowiskom, jakoby styl naszego życia nie mógł wpłynąć na klimat”. No cóż, kiedy popatrzy się na liczbę prac naukowych na temat zmian klimatu w tamtych czasach, to widać że po pierwsze było ich mało, a po drugie, jednak więcej tych które przewidywały ocieplenie niż ochłodzenie czy brak zmian (na ile się orientuję, wywiad pochodzi z 1970, więc licząc od 1965 do 1970 włącznie mamy 5 prac przewidujących ocieplenie, 1 przewidującą ochłodzenie i 1 przewidującą brak zmian). Skąd więc się wzięła ta „większość naukowców”? Wygląda na to, że Kawecki i jego Instytut rozpowszechniają wypowiedzi zahaczające o denialistyczny mit. Niezbyt dobrze jak na organizatorów festiwalu o klimacie.

Wisienka na wisience (dajcie już spokój z tymi wiśniami) – przed tym, że w internecie każdy może pleść dowolne bzdury ostrzegał właśnie Lem – i to między innymi w „Bombie Megabitowej”. Żeby nie być gołosłownym, oto cytat (za Wikiquotes, bo książki nie mam przy sobie):

Internet to sieć, która nic nie rozumie, jeno informacje przesyła i strony ze sobą łączy, zaś wzrastająca na całym świecie ilość „ekspertów”, którzy chcąc się „wykazać”, produkują mało albo nic niewarte wyniki swoich przemyśleń jako „nowe hipotezy naukowe”, jest tym samym, czym piasek i muł, który z wielkich zbiorników wodnych kieruje się ku turbinom i gdyby nie specjalne urządzenia filtrujące, wnet by wszystkie turbiny „zatkało”. Lecz Internet nie może odróżnić informacyjnego ziarna, którego w nim jest mało, od informacyjnych plew.

Chyba pozostaje pogratulować organizatorom takiego meta-nawiązania do tytułu festiwalu.

Zauważcie, że nie zacząłem jeszcze opisywać swoich wrażeń z samego festiwalu, a już wyszedł mi taki rant. O nich w następnym odcinku... wróć, w następnym będzie o solarpunkowym konkursie literackim, a dopiero w kolejnym o wizycie w Krakowie. Oba będą nieco mniej rantowe niż ten, bo jednak bywały i pozytywne akcenty, co nie znaczy że brakowało negatywnych.

  • – Prokop nie jest na liście gości na obecnej wersji strony

fala

O opowiadaniu „Fala” dowiedziałem się z komentarza samej autorki na facebookowym profilu Mistycyzmu Popkulturowego, a konkretnie pod postem nawiązującym do wideoeseju o solarpunku. Dominika Tarczoń określiła je jako „solarpunkowy horror”. Połączenie wydawało się egzotyczne (bardziej egzotyczny mógłby być chyba tylko „solarpunkowy coachingowy poradnik jak zostać milionerem”), nie omieszkałem więc przeczytać.

Opowiadanie jest dostępne za darmo w antologii zwycięskich prac w konkursie JaSkier, organizowanym przez SkierCon. Jeśli przewinęliście prosto do „Fali” i zastanawiacie się, dlaczego słowo „pierogi” oraz kilka innych jest pogrubione: użycie ich było warunkiem w konkursie.

Tekst Tarczoń jest krótki, ale warty uwagi. Wątek nadnaturalny może i nie nastraszył, skutecznie wprowadził do fabuły element niepokoju. Wydaje mi się, że taka mieszanka gatunkowa to dobra strategia, jeśli chcemy napisać solarpunk, w którym utopia została już osiągnięta, ale z drugiej strony boimy się, że w takim świecie nie uda nam się stworzyć ciekawej fabuły. Więcej, solarpunk w wersji sielsko-kocykowej to chyba (nie znam się na horrorach) dobry punkt wyjścia dla opowieści grozy – bo można tę sielskość z rzeczoną grozą skontrastować. Muszę przyznać, że z takim rozwiązaniem nie spotkałem się w żadnym z dotychczas czytanych solarpunkowych tekstów. Mamy więc polski wkład do rozwoju tego gatunku (może w przyszłości powstanie „polska szkoła solarpunka”?).

Ze względu na długość opowiadania nie ma tu dużo światotwórstwa, ale podobają mi się pomysły takie jak np. program adopcji sierot-uchodźców klimatycznych. Albo zasygnalizowany dosłownie w jednym zdaniu fakt, że „założeniem miasta był jak największy komfort mieszkańców, w obliczu fali chorób psychicznych wśród pokolenia seniorów” – mamy więc starzenie się społeczeństwa (które Andrew Dana Hudson wymienia w tekście „On the Political Dimensions of Solarpunk” jako jeden z trendów które trzeba wziąć pod uwagę przy wyobrażaniu sobie solarpunkowej przyszłości), ale także choroby psychiczne wzmacniane czy wprost wywoływane przez zmiany klimatu (bo częstsze katastrofy oznaczają częstsze PTSD i inne negatywne skutki dla psychiki).

Tylko trochę nie załapałem – skoro Janek jest ofiarą tsunami (a więc katastrofy niezwiązanej z klimatem), to dlaczego trafia do programu dla uchodźców klimatycznych? Chociaż z drugiej strony, dlaczego, „nieklimatyczni” mieliby nie otrzymać pomocy? Zwłaszcza że czynniki „klimatyczne” i „nieklimatyczne” niekoniecznie da się oddzielić. Dany obszar mógł zostać najpierw zniszczony przez zmiany klimatu, ludzie mogli zostać wpędzeni w biedę przez suszę i rosnące ceny żywności, a tsunami mogło tylko dokończyć dzieła zniszczenia – ci, którzy przeżyli, nie mieli żadnych środków na odbudowę domów lub osiedlenie się gdzie indziej. Z trzeciej strony, podnoszenie się poziomu morza oznacza nie tylko powolne, jednostajne znikanie lądu, ale też wyższe wezbrania sztormowe. Z tsunami mechanizm jest podobny, więc w pewnym sensie JEST ono związane z klimatem.

Jak na krótki tekst, z „Fali” można więc całkiem dużo „wyciągnąć”. Oby więcej takich.

Mistycyzm Popkulturowy - Problemy ze słonecznym optymizmem | Solarpunk

Mistycyzm Popkulturowy opublikował niedawno swój ponadgodzinny wideoesej Problemy ze słonecznym optymizmem | Solarpunk. Jak sama nazwa wskazuje, nieco krytyczny, choć była to krytyka bardzo przyjazna i konstruktywna. Misty’emu podoba się idea solarpunka, natomiast trochę gorzej z jej realizacją – wypunktowuje więc niedociągnięcia solarpunkowych tekstów kultury w nadziei na to, że dzięki konstruktywnej krytyce ich poziom artystyczny się podniesie. Zgadzam się z zasadniczą większością tych uwag, także krytycznych. A tam, gdzie się nie zgadzam, zgadzam się z postem Pawła Ngei, który jest odpowiedzią na wideoesej. Zachęcam więc do zajrzenia w pierwszej kolejności do materiału źródłowego, potem do postu Pawła – a tutaj postaram się co najwyżej przytoczyć więcej kontrprzykładów dla dwóch stwierdzeń MistyPopa:

  • solarpunk przedstawia wyłącznie końcowy rezultat pozytywnych przemian społecznych, a więc „nudną utopię”
  • w solarpunkowych światach nie ma konfliktu, a autorom trudno jest znaleźć alternatywny sposób na „wciągnięcie” czytelnika

Na wstępie zaznaczę, że Mistycyzm jak najbardziej ma rację, że jak na ruch, który istnieje od 14 lat (licząc od posta Republic of the Bees), solarpunk jak na razie okazał się niezbyt płodny artystycznie i wytworzył niewiele dobrej literatury (czy innych dzieł kultury). Zgadzam się również z tym, że istnieje dość spory rozdźwięk między teorią (czyli manifestami i innymi tekstami o tym czym solarpunk chce być), a praktyką, czyli tym, czym solarpunkowa literatura i sztuka jest w rzeczywistości. Dotyczy to zarówno ilości („there is more written about solarpunk than the solarpunk fiction istelf” – Sarena Ulibarri), jak i treści – pewne motywy częściej pojawiają się w manifestach niż w twórczości. Ale to nie znaczy, że nie pojawiają się w niej w ogóle.

Ad. 1 – Droga do utopii

Manifesty solarpunkowe mówią wprost, że chodzi nie tylko o wyobrażenie sobie stanu końcowego, ale też wyznaczenie drogi do niego „Solarpunk skupia się na znalezieniu sposobów, by uczynić życie lepszym już teraz, dla nas samych – i co jeszcze ważniejsze – dla przyszłych pokoleń.” – pisze Adam Flynn. „Solarpunk może być bardzo utopijny, tylko trochę optymistyczny, może zajmować się codziennymi problemami napotkanymi na drodze do lepszego świata, ale nigdy nie będzie dystopijny.” – czytamy z kolei w Manifeście Solarpunka (wyszczególnienie moje). A jak z literaturą – bo na tym rodzaju twórczości chcę się tu skupić?

W pierwszej części Glass and Gardens (w drugiej w zasadzie też) faktycznie trochę z tym słabo. Z Solarpunk Summers przychodzi mi do głowy w zasadzie jeden tekst: A Midsummer Night's Heist autorstwa Tales from the EV Studio i Commando Jugendstil, którego akcja w zasadzie mogłaby dziać się dzisiaj.

Na szczęście na tej jednej-dwóch antologii solarpunk się nie kończy. I tak na przykład opowiadanie Le Carre Rouge Claudie Arsenault z e-zina Solarpunk Press, może nie jest wybitne, ale opisuje walkę między buntownikami a establishmentem od samego początku aż do zwycięstwa. W Listopadzie bez Snów Joanny Krystyny Radosz z antologii Tęczowe i fantastyczne (który prywatnie uznaję za solarpunk, ale nie wiem czy autorka się ze mną zgadza), udało się uratować świat od katastrofy klimatycznej, ale to nie znaczy że nie mamy już do czynienia z nierównościami i dyskryminacją. We wspomnianej przez Pawła powieści Walkaway Cory'ego Doctorowa widzimy utopijne społeczności powstające na rubieżach dystopii spod znaku kapitalizmu inwigilacji, powoli zyskujące zwolenników (i wrogów). Z kolei The Ministry for the Future K.S. Robinsona opisuje trwającą kilkadziesiąt lat historię tego jak ludzkość poradziła sobie z katastrofą klimatyczną. Akcja powieści rozpoczyna się w 2025. Po drodze do szczęśliwego końca mamy katastrofy naturalne (w tym falę upałów w Indiach zabijającą kilka milionów ludzi), globalną politykę, rewolucje, zamachy i zabójstwa, ekoterroryzm i migracje klimatyczne. Nie jest to może gotowa recepta na uratowanie świata (Robinson mimo wszystko przyjmuje mocno optymistyczne założenia), tym niemniej to powieść opisująca ścieżkę z punktu A do punktu B. Nie wiem, na ile Robinson i Doctorow identyfikują się z solarpunkiem, ale na pewno wyznają bardzo podobne ideały.

Nie wydaje mi się jednak (choć to subiektywne wrażenie), że takich tekstów jest jakoś strasznie dużo. Szczególnie, brakuje mi czegoś co a) opierałoby się na istniejącej lub jedynie odrobinę podrasowanej technologii (wydaje mi się, że ta z Walkaway jest jednak zbyt odległa, ale nie znam się na drukarkach 3d) b) dotyczyło oddolnych działań małej społeczności, na przykład jakiegoś hackerspace’a czy grupy lokalnych rolników (więc „The Ministry for the Future”, z ONZ i światową polityką, odpada), i c) opowiadało o faktycznym stosowaniu technologii żeby poprawić poziom życia i ograniczyć ślad węglowy (A Midsummer Night’s Heist opisuje protest – oczywiście protesty są ważne, dołącz do Rebelii i w ogóle, ale solarpunkowa technologia nie powinna się ograniczać do ładnych dekoracji na protesty). Glider Ink od Pawła miał spełniać właśnie te założenia, ale jest w trakcie powstawania.

Ad. 2: Konflikty i tym podobne

Tu sytuacja jest podobna. W manifeście Adama Flynna pada zdanie „Solarpunk nawiązuje do do ideału chłopa Jeffersona, swadeshi Gandhiego, jego marszu solnego i innych tradycji nowatorskiego nieposłuszeństwa.” Nie ma sensu odwoływać się do obywatelskiego nieposłuszeństwa, jeśli nie mamy jakiegoś konfliktu z władzami.

A w literaturze: we wszystkich z wymienionych w poprzednim punkcie pozycji mamy jakąś formę konfliktu. W Walkaway osią fabuły jest wyścig między anarchistycznymi hakerami a korporacjami o to kto pierwszy opracuje technologię uploadu umysłu do komputera. Dodatkowo, powieść opisuje także spory (nie tylko intelektualne) między grupami wyznającymi różne wizje utopii. Zaś samo podejście społeczności „walkaways” do ich rozwiązywania jest nieco inne niż nasze (czy może bezpieczniej powiedzieć „moje”, bo być może u anarchistów to już tak wygląda).

W Ministry for the Future, jak już wspomniałem, konfliktów jest dużo, zarówno krwawych, jak i dyplomatycznych. Ponadto, jeden z głównych bohaterów ma PTSD jako jeden z nielicznych ocalałych z tragicznej fali upałów. Scena w której jego perspektywa zderza się z perspektywą drugiej głównej bohaterki – polityczki ONZ, która działa dla klimatu, ale we względnie komfortowych, bezpiecznych warunkach – zostaje w pamięci na długo, bo trudno powiedzieć, że któreś z nich „ma rację” albo wskazać „rozwiązanie”.

Inny przykład: antologia Weight of Light wręcz miała na celu wyobrażenie sobie problemów (w tym napięć społecznych) jakie może generować rozwój energetyki słonecznej. To dość „utylitarna” antologia i ośmielę się powiedzieć, że wartości literackie były w jej wypadku drugorzędne, ale wciąż, ciekawy eksperyment.

Poza tym, optymizm solarpunka jest pewnym ekstremum. Autorzy mogą go potraktować jak końcówkę skali, a samemu zatrzymać się w pół drogi. Trochę w tym duchu utrzymana jest antologia Ecopunk! Speculative Tales of Radical Futures, gdzie mamy zarówno „czysty” solarpunk, jak i pesymistyczne ostrzeżenia przed greenwashingiem (a nawet historię alternatywną z Hitlerem). Podobnie wygląda zbiór Solarpunk: Ecological and Fantastical Stories in a Sustainable World, gdzie utopijne są dosłownie dwa opowiadania (w tym jedna historia alternatywna z Hitlerem) – być może dlatego, że to pierwszy solarpunk wprost nazwany solarpunkiem, więc gatunek ten nie był jeszcze w pełni ukształtowany. Ba, sam popełniłem opowiadanie, które jest w połowie solarpunkowe, a w połowie doomerskie (nie będę się jakoś szczególnie opierał że jest dobre, ale istnieje). Być może w takim „pół-solarpunku” łatwiej stworzyć interesującą fabułę.

A co jeśli nie konflikt o wysoką stawkę? Cóż, może po prostu konflikt o niską stawkę. Albo historia obyczajowa. Tylko że to trzeba umieć napisać. Podobnie jak MistyPopa, solarpunkowe obyczajówki średnio mnie poruszają – ale też nie jest to „mój” rodzaj literatury. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na Holly Schofield, której teksty (przynajmniej te z obu części Glass and Gardens), przynajmniej według mnie, są całkiem udane pod tym względem. A przy okazji, nie są to historie, które równie dobrze można by przekleić w dowolną inną scenografię – starają się powiedzieć coś na temat działania społeczności w „lepszym świecie” i zasad, jakimi się kierują, co wymaga solarpunkowego settingu.

Jest jeszcze inna „bezkonfliktowa” opcja – katastrofy naturalne. Coś, czego za sprawą kryzysu klimatycznego doświadczamy już teraz, więc będziemy doświadczać także w przyszłości. Nawet jeśli nastąpi solarpunkowa rewolucja. Tą drogą idzie część opowiadań z „zimowej” części Glass and Gardens. Jeśli dobrze wykorzystać ten trop, to oprócz oczywistego przekazu „kryzys klimatyczny zabija” będzie też miejsce na inne refleksje. Po mistrzowsku wykorzystała ten motyw Le Guin pokazując jak mieszkańcy Anarres reagują na suszę i głód. A u Robinsona jeden z epizodycznych bohaterów, widząc, jak ludzie organizują się podczas niedoborów wody, stwierdza że „istnieje coś takiego jak społeczeństwo”.

Czasami jednak – trzeba to przyznać – w tworzeniu dobrego opowiadania przeszkadza wspomniana przez Mistycyzm „kocykowość”. Nie mówię przy tym, że jest ona sama w sobie czymś złym. Czasem człowiek ma dość czytania o apokalipsie, dystopii, problemach i traumach. Ale trzeba jej użyć w sposób spójny z ogólnym konceptem tekstu. W Glass and Gardens: Solarpunk Summers jest na przykład opowiadanie o świecie, w którym ludzie zostali nanotechnologicznie zmodyfikowani w taki sposób, że nie mogą ukrywać uczuć – uwidaczniają się one jako kolorowe wzory na skórze. Można było wyciągnąć z tego pomysłu wiele nietrywialnych konsekwencji, jednak autorka poszła w stronę „kocykową”, dzięki czemu przez większość tekstu towarzyszymy głównej postaci w (niezbyt interesujących) próbach znalezienia „swojego koloru”, a dopiero pod koniec okazuje się, czym grozi jego brak.

Swoją drogą słabo idzie solarpunkowym autorom przyciąganie uwagi czytelnika językiem albo kompozycją (o ile jestem w stanie to ocenić, bo być może przy czytaniu w oryginale omijają mnie niuanse). No, chyba że Transfigurium Olgi Tokarczuk podciągnąć pod solarpunk (jest oparte na tym samym pomyśle co jedno z opowiadań z Ecopunka!). Ewentualnie, The Ministry for the Future jest odrobinę eksperymentalne formalnie (trochę przypomina Wszystkich na Zanzibarze Brunnera), ale to tyle. Ale poza tym, szału nie ma.

Tak jak Mistycyzm, chciałbym, żeby kreatywnego, ciekawego, bogatego językowo solarpunka na wysokim poziomie artystycznym było więcej. Niestety, na swojego Gibsona solarpunk chyba musi jeszcze poczekać, i ciężko przewidywać, czy w ogóle się doczeka.

Zdaję sobie sprawę, że wypisując powyższe przykłady wychodzę na nerda, który upiera się, że ten serial absolutnie trzeba obejrzeć, bo ma genialny siedemnasty sezon, ale żeby go zrozumieć trzeba najpierw obejrzeć poprzednie 16, które są nudne. Albo że fabuła tego komiksu tak naprawdę trzyma się kupy, tylko żeby wiedzieć o co chodzi trzeba przeczytać dwadzieścia innych, wydawanych na przestrzeni ostatnich 60 lat, każdy należący do innej serii, a jeden dostępny tylko na eBayu w cenie jednej nerki. Jeśli jakiś motyw pojawia się na tyle rzadko, że robiąc research o solarpunku można w ogóle na niego nie trafić, to sugeruje, że ten gatunek faktycznie ma problem (albo że research był słaby). Zastrzeżenia Mistycyzmu wskazują koleiny, w które solarpunk chyba rzeczywiście często wpada. Tym tekstem chciałem tylko pokazać, że „często” nie oznacza „zawsze”. Zresztą, mogę wypowiadać się tylko na podstawie tego, co przeczytałem. Cały czas ukazują się nowe solarpunkowe antologie. Z każdą kolejną autorzy zyskują więcej doświadczenia, a kolektywne imaginarium się rozbudowuje. Być może więc te nowsze są zwyczajnie lepsze (sam dostrzegam pewien postęp między dwoma częściami Glass and Gardens).

Żeby nie było, nie wszystkie podane przeze mnie przykłady są dobre literacko, tym niemniej Walkaway i Ministry for the Future polecam.

Na koniec chciałbym zachęcić wszystkich piszących do tworzenia solarpunka przełamującego schematy i realizującego idee zawarte w manifestach. Jest okazja, bo Nowa Fantastyka i festiwal „Bomba Megabitowa” ogłosiły niedawno solarpunkowy konkurs literacki. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to cholernie trudne.

P.S. Suplement do tekstu Pawła jeśli chodzi o polskiego solarpunka: istnieje antologia „Utopia XXI wieku”, powstała po konkursie literackim „Projekt Utopia”. Z jakiegoś powodu tak zrobili swoją stronę internetową, że na głównej stronie https://projektutopia.pl/ nie ma ŻADNEGO linku do antologii, tym niemniej można ją kupić pod adresem https://sklep.projektutopia.pl/. Na temat jej jakości literackiej wypowiem się jak przeczytam. W dodatku post MistyPopa skomentowała Dominika Tarczoń, która twierdzi, że napisała solarpunkowy horror. Jeszcze się nie zapoznałem, ale tu można go przeczytać

P.S. #2 – „kocykowość” to właśnie to słowo, którego mi brakowało, kiedy pisałem recenzję Glass and Gardens: Solarpunk Summers.

cover

W przypadku zespołów muzycznych często mówi się o „syndromie drugiej płyty”, czyli problemach z dorównaniem debiutowi. W przypadku antologii mających ambicję (współ)stworzyć nowy gatunek fantastyki spodziewam się jednak czegoś odwrotnego – te późniejsze będą dojrzalsze, ciekawsze, głębsze, bo każda kolejna książka powiększa pulę inspiracji dla przyszłych autorów. Nie dziwi mnie więc, że z dylogii Glass and Gardens część pierwsza, zwana Solarpunk Summers spodobała mi się mniej niż druga, czyli Solarpunk Winters (którą zreszta czytałem najpierw – niestety fejsbuk zeżarł mi notatkę z recenzją, kiedyś będę musiał wrzucić ją na tego bloga).

Jeśli wpadnie mi do głowy, żeby niniejszy tekst podlinkować na jakichś fejsbukowych grupach, wskutek czego trafią tu osoby, które nie mają pojęcia o co chodzi z tym solarpunkiem – odsyłam do swojej dawnej notki na ten temat, albo do niedawnego posta na blogu dziewiętnaście czwartych. Ale w skrócie: chodzi o to, żeby użyć fantastyki do poszukiwania dróg wyjścia z kryzysu klimatyczno-ekolgicznego. Czy może trochę szerzej: solarpunk to alternatywa dla popularnych w ostatnich latach dystopii, próba wyobrażenia sobie „lepszego świata” (może totalnej utopii, może po prostu trochę lepszego niż dzisiejszy, a może zupełnie nieprzyjaznego – ale z bohaterami, którzy wciąż próbują wprowadzić jakieś pozytywne zmiany choćby w najbliższym otoczeniu). Przy czym „lepszość” jest określona raczej przez wrażliwość lewicową (na tapecie jest przede wszystkim wspomniany klimat i ekologia, ale także nierówności ekonomiczne, prawa osób LGBT czy ludności rdzennej, anarchizm itd.).

Jak to wyszło w pierwszej części Glass and Gardens? Cóż, żadna z „letnich” wizji nie okazała się tak ciekawa, jak arktyczny festiwal z części „zimowej” (autorem tamtego opowiadania był Andrew Dana Hudson, którego niestety w tej części brak). Nie znaczy jednak, że w zbiorze nie ma wartych uwagi opowiadań. Nie zawiodła Holly Schofield – twórczyni innego z moich ulubionych tekstów z Solarpunk Winters. W The Call of the Wold znów (to może nienajlepsze słowo, biorąc pod uwagę chronologię) skupia się przede wszystkim na ludziach, nie na technologii. Bohaterka – ponad siedemdziesięcioletnia aktywistka – mając dość pracy w fundacji swojego brata, rzuciła ją i wyjechała w Bieszczady do Kolumbii Brytyjskiej, w rejony, gdzie telefony tracą zasięg. Podróżuje, zatrzymując się w rolniczych komunach – i w zamian za wikt i opierunek musi za każdym razem zrobić coś dla gospodarzy, na przykład rozsądzić spór o kurę. Opowiadanie jest napisane z humorem, ma sympatyczną bohaterkę, nie brakuje również poważniejszych refleksji (na przykład jeśli chodzi o miejsce introwertyków w świecie odmieniającym „społeczność” przez wszystkie przypadki, czy o tym że dobra konstrukcja społeczeństwa musi brać pod uwagę liczbę Dunbara; sama bohaterka to natomiast żywy przykład wypalenia aktywistycznego).

Zapamiętałem też Under the Northern Lights Charlotte M. Ray, o wyprawie sterowcem do banku nasion na Svalbardzie (o nim trochę więcej później). Jeśli chodzi o A Field of Sapphires and Sunshine Jaymee Goh, zapomniałem, o co chodziło w głównym wątku, utkwił mi za to w pamięci obraz miliarderów, którzy, kiedy tylko światowy porządek zaczął się sypać, pochowali się w bunkrach. Teraz, w już odbudowanym świecie, są one regularnie odkrywane, wraz z trupami wewnątrz (same schrony to materiał badawczy dla archeologów, natomiast ze zwłokami nie ma za bardzo co zrobić, więc karmi się nimi hodowlane krokodyle). Po Cable Town Delivery M. Lopes da Silvy została mi w głowie bibliotekarka-badass, podróżująca od osady do osady w kroczącym pojeździe (który w razie potrzeby potrafi też latać), oraz wizja wciąż zasiedlonych ruin miasta, gdzie transport pomiędzy pozostałościami po drapaczach chmur odbywa się za pomocą lin (dobra, pewnie nie ma to większego sensu, autorka stawia raczej na widowiskowość niż prawdopodobieństwo). Jest też Midsummer Night’s Heist Commando Jugendstil i Tales from the EV Studio*, o tym jak grupa artystów-hakerów-buntowników próbuje przeszkodzić w organizacji nacjonalistycznego wiecu. Ich plan sytuuje na pograniczu obywatelskiego nieposłuszeństwa, sztuki i technologii, bo chodzi o to, żeby, na placu, na którym rano ma się odbyć wydarzenie, w nocy postawić artystyczną instalację zasilaną energią słoneczną. Podoba mi się taka forma protestu: nie jest wyłącznie symboliczna (chodzi o to, żeby faktycznie zablokować wiec), ale jest dziełem sztuki (spoiler: na tyle udanym artystycznie, że mieszkańcy chcą, żeby już tam zostało).

A skoro już mówimy o polityce… warto wspomnieć, że teksty różnią się poziomem jej zawartości. Solarpunk zawsze będzie polityczny, bo dotyka kwestii organizacji społeczeństwa (nie da się tego przeskoczyć pisząc o radzeniu sobie ze zmianami klimatu, chyba że wybierzemy mało prawdopodobną opcję w której cudowny wynalazek załatwia sprawę). Ale możemy mieć albo taki A Midsummer Night’s Heist, gdzie chodzi o przeciwstawienie się wyznawcom konkretnej ideologii (i jest to głównym tematem), albo Women of the White Water Helen Kenwrigtht, w którym nie tylko nikt nie rozmawia o polityce, ale też nie wiadomo w zasadzie nic o tym, czy w tytułowej dolinie White Water występuje jakakolwiek władza, jak podejmuje się decyzje, rozdziela obowiązki, wymienia dobra itd.

Podobnie, różny bywa poziom antykapitalizmu. Niby Solarpunk Is Not About Pretty Aesthetics. It's About the End of Capitalism, ale w The Spider and the Stars D. K. Mok akcja toczy się wokół wystawy/konkursu dla „innowatorów, wizjonerów, wynalazców, przedsiębiorców i aktywistów” – gdzie ci, którzy mają pomysły, mogą spotkać się z tymi, którzy mogą je sfinansować. Jakaś forma kapitalizmu więc istnieje. Nawet w pozornie radykalnym Fields of Sapphires and Sunshine (to to ze zwłokami milionerów rzucanymi krokodylom), pewne rzeczy (jak latanie samolotem) stały się moralnie nieakceptowalne, jednak ludzie wciąż mają swoje przedsiębiorstwa i biznesy. Oczywiście, to, że autor umieszcza daną rzecz/zjawisko w stworzonym przez siebie świecie nie oznacza jeszcze, że mu się ona podoba. Poza tym, kapitalizm kapitalizmowi nierówny, i jeśli liczycie na korwinistyczny solarpunk, w którym zamknięcie ZUSu spowoduje rozkwit ekologicznej przedsiębiorczości i zatrzymanie zmian klimatu, to możecie się zawieść. Tym niemniej, przed otwarciem książki nie trzeba okazać karty lewaka (może więc niektóre opowiadania z Solarpunk Summers mogą stanowić „gateway drug” do Prawdziwie Lewackiej Literatury – najpierw czytacie sobie Women of White Water, a potem chcecie więcej i sięgacie po Wydziedziczonych Le Guin czy Walkaway Doctorowa i już sączy się wam do głów indoktrynacja [laughs in Reptilian]).

Wspomniałem, że wrócę do Under the Northern Lights, bo powód, dla którego jedna z bohaterek wybiera się na Svalbard, jest dość niespodziewany. Nie chodzi bynajmniej o nasiona kluczowe dla przetrwania, o nie. Chodzi o ciasto truskawkowe.

Dosłownie. Wspomniana bohaterka chciała zrobić swojej przyjaciółce na urodziny ciasto truskawkowe, ale w jej stronach truskawki są jakieś wodniste i bez smaku. Rozwiązanie? Pod kierunkiem kieszonkowej SI przerobić kampera na sterowiec i wybrać się do Svalbard Global Seed Vault, gdzie – przynajmniej taką ma nadzieję – przechowywane są nasiona tych prawdziwych, smacznych truskawek. Nie powiem, jeśli ludzie mają takie problemy, to bez wątpienia jest to świat duuużo lepszy od naszego.

Zastanawiając się nad tym tekstem, wymyśliłem sobie rozróżnienie na utopię i sielankę. Przy czym, nie mam tu na myśli „prawdziwych”, literaturoznawczych definicji, ale własne, stworzone na potrzeby tego wpisu. Utopia polegałaby tu na próbach dokładnego opisania, jak działa idealne społeczeństwo (załóżmy dla uproszczenia, że czytelnik i autor wyznają te same wartości, więc nie ma problemu z definicją „ideału”). Natomiast sielanka/idylla oznaczałaby, że problemy, z jakimi mierzą się bohaterowie (czy szerzej, mieszkańcy opisanego świata), są, z naszego punktu widzenia, błahe (załóżmy dla uproszczenia, że mamy jasną definicję „poważnych problemów”). Osie, na których oznaczalibyśmy „stopień utopijności” i „stopień sielankowości” są z grubsza niezależne. Możemy mieć niesielankową utopię (jakby nie patrzeć, samo uratowanie świata przed zmianami klimatu to cholernie trudne zadanie), jak i nieutopijną sielankę (wszyscy są szczęśliwi, ale nie mamy ani grama informacji o tym jak ten stan został osiągnięty).

Solarpunk jako ruch nie ma na celu wyłącznie tworzenie dobrej literatury. Jego ambicją jest zmienić świat (jakkolwiek wzniośle to brzmi). Rola utopii w tym procesie jest dość jasna: jeśli chcielibyśmy zupełnie przeprojektować społeczeństwo, to zanim zaczniemy eksperymentować z naszymi nowymi rozwiązaniami na żywych ludziach, może warto zacząć od przetestowania ich w wyobraźni. Ale po co nam w takim razie sielanki?

No cóż, być może zanim jeszcze zabierzemy się za wymyślanie utopii, potrzebujemy zadać sobie pytanie**: czego tak właściwie chcemy? Co jest naszym ideałem? Do tego sielanka nadaje się w sam raz. A kiedy już mamy taką wizję (np. chcielibyśmy świata, w którym nikt nie musi pracować), możemy się zastanowić, czy jest ona w ogóle możliwa do spełnienia (np. czy jest logicznie spójna i zgodna z prawami fizyki), a jeśli tak, to jak ją osiągnąć. Jakich potrzebujemy technologii i zmian w społeczeństwie (np.: co musi zostać zautomatyzowane? Do kogo powinny należeć maszyny? Jak powinno się nimi zarządzać?)?. Jakie skutki uboczne może to wywołać (np. do automatyzacji potrzebne są surowce i energia, co może mieć negatywne skutki dla środowiska)?

Z drugiej strony, nawet jeśli zdecydujemy się nie rozwijać sielanki w utopię, czysty eskapizm też czasami się przydaje, bo, patrząc na dzisiejszą rzeczywistość, zdecydowanie jest od czego uciekać.

Z trzeciej strony, jakoś utarło się w naszym języku, że „prawdziwe życie” jest wtedy, kiedy się dużo cierpi (a najlepiej jeśli jest nas jedenastu i mieszkamy w jeziorze). Ale może warto postawić to na głowie: prawdziwe życie jest właśnie wtedy, kiedy największym problemem jest ciasto truskawkowe. Nie praca, nie przetrwanie, nie wypełnianie PITa, nie aktywizm klimatyczny (o ile przyjemniej by było, gdyby nie wisiało nad nami widm globalnego kryzysu...). Ciasto truskawkowe. Albo obraz, który zamierzam namalować. Albo jakieś niezbadane dotąd zagadnienie z mechaniki kwantowej. Albo przyjaźń. Tak byśmy chcieli żyć. Tak żylibyśmy, gdyby nie… no właśnie? Obecny poziom rozwoju technologii? System polityczno-ekonomiczny? Konkretne decyzje konkretnych ludzi?

Może warto czasem stać się „roszczeniowym gówniarzem”? W zestawieniu z sielankowymi wizjami, dzisiejszy świat wydaje się jeszcze gorszym miejscem. Jeśli mamy gdzieś z tyłu głowy koncepcję W Pełni Zautomatyzowanego Luksusowego Komunizmu, przesuwanie tabelek w Excelu przez osiem godzin dziennie trudno nam już nazwać „samorealizacją”, a wybór między marną pracą a bezrobociem „wolnością”. Taki kontrast może zachęcić czytelnika do podjęcia jakichś, choćby drobnych, działań zmierzających do „zmiany systemu” (jak na przykład zaangażowanie się w jakąś formę aktywizmu).

Pozostaje jednak kwestia: czy sielanka może się w ogóle udać literacko? Czy jej fabuła może być wciągająca? To pytanie można postawić wręcz na poziomie metafizycznym: czy dobro samo w sobie musi być nudne? Czy staje się ciekawe jedynie wtedy, kiedy wchodzi w konflikt ze złem? Albo inaczej: czy raj jest możliwy? Może nawet chrzanić fizykę, w końcu w zaświatach mogą obowiązywać inne prawa przyrody – ale czy raj jest możliwy logicznie? W końcu, jeśli życie w nim miałoby być nudne, to trudno nazwać go miejscem wiecznego szczęścia.

Sprawdźmy empirycznie – czy sielanki z Solarpunk Summers są wciągające? Under the Northern Lights uważam za tekst całkiem udany. Aczkolwiek można uznać, że nie jest to jeszcze najwyższy stopień idylliczności, skoro fabułę napędza wyprawa na Svalbard, mimo wszystko dość niebezpieczna – już w pierwszej scenie sterowiec musi lądować awaryjnie na środku jeziora. No dobra, jest jeszcze wątek miłosny, który poszedł w pełną sielankowość, bo przed bohaterami nie staje dosłownie żadna trudność – ale imho sam w sobie nie byłby w stanie uciągnąć tego opowiadania.

Innym tekstem trącącym sielanką było Camping with a City Boy Jerri Jerreat – mnie akurat wydało się mało zajmujące, ale podobało się dziewiętnastu czwartym (tak to się odmienia?). Pewnie kwestia gustu – może po prostu nie ruszają mnie w tej chwili perypetie uczuciowe nastolatków.

Kolejną propozycję, Women of White Water, sielanką wydała mi się z początku – pewnie dlatego, że znów mamy tu perypetie uczuciowe nastolatków (łączę się w bólu z główną bohaterką). Ale to po prostu obyczajówka, oczywiście w fantastycznym settingu – próba samobójcza nie kojarzy się raczej z idyllą. Co jednak nie zmienia faktu, że opowiadanie mi nie podeszło (może dlatego, że prawie cała dramaturgia została skoncentrowana w ostatniej scenie).

Nie jest sielanką także Watch out, Red Crusher Shel Graves, choć również początkowo sprawia takie wrażenie. Akcja opowiadania dzieje się w świecie, w którym ludzie żyją w symbiozie z nanorobotami, pozwalającymi im czerpać energię bezpośrednio ze światła słonecznego. Efektem ubocznym jest to, że nie da się ukryć swoich uczuć – skóra przybiera kolory zależne od aktualnego nastroju. Niestety, fabuła kręci się wokół młodego bohatera szukającego swojego „prawdziwego koloru”. Przez prawie całe opowiadanie wydaje się to kwestią dość abstrakcyjną, czymś, czym trudno mi było się przejąć, w stylu szukania odpowiednich truskawek na ciasto. Pod koniec okazuje się, że niekoniecznie, konkluzja jest dość ponura, raczej pokazująca jak NIE dążyć do utopii. Tym niemniej uważam, że autorka wymyśliła setting ze sporym potencjałem (wymuszenie szczerości może mieć interesujące konsekwencje, patrz Betazoidzi ze „Star Treka”), a następnie ten potencjał koncertowo zmarnowała.

Ciekawym przypadkiem jest też Riot of Wind and Sun Jennifer Lee Rossman. Opowiadanie dzieje się w miejscu niezbyt sielankowym (w jakiejś zapomnianej przez kartografów osadzie, ukrytej przed slońcem w opuszczonej kopalni, pośrodku pustkowia w nękanej zmianami klimatu Australii). Motorem napędowym fabuły są wysiłki mieszkańców, żeby umieścić wioskę na mapach. Co oczywiście miałoby różnorakie pozytywne skutki dla jej mieszkańców, ale głównej bohaterce zależy przede wszystkim na tym, żeby pewien zespół przyjechał tam i zagrał koncert – i tą motywacją jakoś trudno mi było się przejąć.

Ostatecznie, za idyllę można by też z początku uznać The Call of the Wold – spór o kurę z początku nie wydaje się zbyt poważny. Ale w dalszej części opowiadania na pierwszy plan wysuwają się kwestie fundamentalne dla przetrwania komuny – znów, raczej ciężko mówić o beztrosce.

Jeśli miałbym te przykłady jakoś podsumować, to chyba tak, że stworzenie interesującej sielanki nie jest może niemożliwe (fakt, że Under the Northern Lights było całkiem udane, sugeruje że da się***), ale na pewno jest trudne. Więcej: zakładając różowe okulary, autor może schrzanić dobrze zapowiadające się opwiadanie, jeśli ów optymizm nie pasuje do wyjściowej koncepcji (aczkolwiek może ulegam tu pewnemu złudzeniu: jeśli tekst jest nieciekawy, z miejsca uznaję że trudności stojące przed bohaterami „to nie są poważne problemy” i klasyfikuję go jako idyllę).

Być może zresztą trudności te wynikają z ograniczeń samej formy opowiadania/powieści SF. Możliwe, że jeśli chcemy opisać życie naprawdę szczęśliwe, musimy zwrócić się ku prozie bardziej awangardowej. Albo nawet ku poezji. W sumie, The Heavenly Dreams of Mechanical Trees Wendy Nikel było troszkę poetyckie. Guglając hasło „solarpunk poetry” znalazłem m.in. nabór do jakiejś solarpunkowej antologii, gdzie przyjmują i prozę, i poezję, więc może coś jest na rzeczy.

Tak czy inaczej, same sielanki świata nie uratują. Ich nadmiar może wręcz szkodzić. Zwłaszcza nadmiar złych sielanek, który może na przykład ugruntować stereotyp, że utopie są nudne, i wywoływać wrażenie, że solarpunkowcy nie traktują zmian klimatu i innych współczesnych problemów poważne. Dobrze więc, że w Solarpunk Summers znalazły się teksty takie jak A Midsummer Night’s Heist, Grow, Give, Repeat czy The Spider and the Stars, w których autorzy nie odchodzą aż tak od naszej rzeczywistości, i zastanawiają się jak zmieniać świat, a nie tylko na jaki. Chciałoby się zobaczyć więcej konkretów… ale to tylko pierwsza część, takie rzeczy można wybaczyć.

Jednakowoż, jak zdążyłem wspomnieć we wstępie, „solarpunkowe lata” wypadają gorzej niż „zimy”. Jeśli to ma być Wasze pierwsze zetknięcie z tym gatunkiem – wybierzcie raczej „winters”. Albo Wydziedziczonych, Walkaway. Tudzież antologię Ecopunk pod redakcją Cat Sparks i Liz Grzyb – ale o niej w następnym odcinku (nie obiecuję, że wkrótce).

*– to jest spółka autorska dwóch kolektywów, wygląda więc na to, że nad tym tekstem pracowała spora grupa osób. Żeby było śmieszniej, grupa buntowników w opowiadaniu nazywa się również Commando Jugendstil, więc wychodzi na to, że piszą o samych sobie w przyszłości.

**– imho solarpunka można tworzyć na dwa sposoby (które oczywiście można ze sobą mieszać w różnych stężeniach): albo wyobrażamy sobie punkt docelowy i zastanawiamy się jak tam dotrzeć, albo bierzemy dzisiejszą rzeczywistość (tudzież przyszłą rzeczywistość pesymistycznie ekstrapolowaną z dzisiejszej), i zastanawiamy się, jakie jej elementy możemy zmienić na lepsze. W tym drugim wariancie sielanka nie jest do niczego potrzebna.

***– Nawet w raju może być miejsce na poszukiwania naukowe, filozoficzne, artystyczne wypływające z czystej potrzeby serca, na współzawodnictwo dla samego sportu, na relacje międzyludzkie, które zawsze będą skomplikowane. Czy nie jest to niewyczerpany zasób interesujących historii? Napisanie czegoś takiego powinno więc być możliwe, aczkolwiek może wymaga naprawdę wyjątkowego kunsztu literackiego.